[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Padające z góry światło załamywało się w szalone wzory, kiedy burzyła się poruszana gwałtownie powierzchnia wody, i zobaczył niewyraźne sylwetki tych, którzy pochylali się nad wanną i przyciskali go do dołu.Pod nim poruszało się ciało martwego mężczyzny.Niedorzeczna myśl, że Crouchley zaczyna nagle wracać do życia, przeraziła go jeszcze bardziej, mimo iż resztki rozsądku, które w nim pozostały, mówiły mu, że to tylko wzburzona woda porusza ciałem.Dźwignął się, pokonując opór przytrzymujących go rąk, siłą wypychając głowę na powierzchnię.Kaszląc, wypluł z płuc wodę, powstrzymując jednocześnie wymioty i gwałtownie łapiąc powietrze.Chwycili go za głowę i znów cisnęli do dołu, ręce szarpały go za nogi, aby wciągnąć go na dno.Woda zalała mu twarz, zakrywając brodę, oczy, nos.Znów znalazł się pod jej powierzchnią, świat nagle ucichł, krzyki dźwięczały tylko w jego wyobraźni.Jego ręce wyciągnęły się do góry, na brzeg wanny, i ostry ból uzmysłowił mu, że ktoś w nie wali.Szybko zabrał je ze śliskiej, emaliowanej powierzchni.Zamajaczył nad nim cień i poczuł na piersi przygniatający ciężar.Nagle inny ciężar przycisnął jego biodra do leżącego pod nim ciała.Stali na nim.Tracił oddech, ciężar na piersi wypychał mu z płuc powietrze.Zamknął oczy i ciemność przybrała czerwoną barwę.Jego wargi były mocno zaciśnięte, ale bąbelki powietrza stale znajdowały ujście.Podobnie jak ciało, tonął jego umysł i czuł, że spada pionowo w dół.Nie było już czerwieni, tylko głęboka, wciągająca go ciemność, i przeżywał teraz swój powtarzający się, koszmarny sen.Jego ciało zapadało się w głębinie, małe, białe plamki, które znał, były twarzami oczekujących go na dole.Chciał go Pryszlak.Ale Pryszlak nie żył.Mimo to Pryszlak chciał go.Teraz znajdował się prawie dwa metry pod powierzchnią oceanu, jego ciało było nieruchome, już przestało się szarpać, pogodzone ze śmiercią.Ostatnia srebrzysta perła powietrza wyleciała z jego ust i rozpoczęła długą, pospieszną podróż na powierzchnię oceanu.Wiele, wiele twarzy czekało na niego w dole: uśmiechały się i przyzywały go po imieniu.Był pomiędzy nimi Pryszlak, który przyglądał mu się w milczeniu.Dominie Kirkhope pożerał go oczami.Braverman – mężczyzna, który próbował go zastrzelić – i jego żona śmiali się.Inni, niektórych rozpoznał ze swojej wizji w Beechwood, chcieli go dosięgnąć pomarszczonymi od wody rękami.Nagle na twarzy Pryszlaka pojawiła się złość i pozostali przestali się uśmiechać.Teraz zaczęli jęczeć.Bishop czuł, że unosi się do góry, szybko zbliżał się do powierzchni.Nagle przestraszył się, że gwałtowna zmiana ciśnienia uwięzi bąbelki azotu w tkankach jego ciała i spotka go to, czego boi się każdy płetwonurek: choroba spowodowana dekompresją – „napady bólów mięśniowych”.Wtem znalazł się nad powierzchnią, woda lała mu się z ust, łapał powietrze, kiedy mógł, dusząc się, gdy woda napływała mu do gardła.Silne ręce trzymały go za klapy marynarki i poprzez huk w uszach posłyszał krzyczący głos:–Pod nim jest jeszcze jeden.Wyciągnięto go z wanny i pozwolono, by upadł na mokrą, wyłożoną kafelkami podłogę.Wciągał powietrze, kręciło mu się w głowie.Przed nim pojawiła się twarz Crouchleya, jego bezwładne ciało zwisało z brzegu wanny,z ust lała mu się woda, jakby to był koniec rury odpływowej.–Ten nie żyje – doszedł go daleki głos.Bishopa walono po plecach, aż zwymiotował resztę wypełniającej go wody.Postawiono go na nogi.–Oprzyj się o mnie, ale spróbuj stanąć, chłopie.Wyciągniemy cię stąd!Bishop starał się zobaczyć, kto mu pomaga, ale łazienka kręciła się w zawrotnym tempie.Chciało mu się wymiotować.–Odsuńcie się!Huknęło jak z armaty i zobaczył kawałki drewna, odpadające z framugi otwartych drzwi.Białe postacie popędziły z powrotem w mrok.–Chodź.Bishop, musisz mi pomóc.Nic darń rady cię nieść.Głos stał się bliższy, słowa bardziej wyraźne.Mężczyzna usunął ramie pod pachę Bishopa i podtrzymywał go.Bishop próbował się odsunąć, sądząc, ze mężczyzna był jednym z obłąkanych, ale uścisk się wzmocnił.–Przestań, stary, jesteśmy po twojej stronic.Spróbuj iść, dobra? Ruszaj nogami.Chwiejnym krokiem posuwali się do przodu i Bishop czuł, że szybko wracają mu siły.–Równy facet – rozległ się czyjś głos.– W porządku, Mikę, myślę, że dojdzie do siebie.Trzymaj z tyłu ten cholerny tłum.Chwiejnym krokiem weszli w ciemny korytarz i rozpoczęli pełen przeszkód marsz w kierunku schodów.Coś poruszyło się przed nimi w ciemności i mężczyzna idący przed Bishopem, i ten, który mu pomagał, strzelili w powietrze.Przez ułamek sekundy hol oświetlony był błyskiem wystrzału i Bishop zobaczył kulące się tam postacie szaleńców, przerażonych, ale gotowych rzucić się na nich.Bishop i dwaj mężczyźni dotarli do zakrętu schodów, kiedy tłum zdecydował się zaatakować ich.Wypadli z ciemności, jak duchy zwiastujące śmierć żałosnym zawodzeniem, zalali schody nieprzerwanym strumieniem ciał.Bishop, nie podtrzymywany, przewrócił się w rogu i zobaczył, że obaj mężczyźni podnieśli rewolwery i strzelają do tłumu.Okrzyki bólu i strachu dzwoniły po korytarzach wielkiego domu.Usłyszał odgłos padających ciał, ci z tyłu przewracali się o rannych, leżących z przodu.Coś gwałtownie spadło na jego wyciągniętą nogę i zaczęło ją wykręcać.Bishop kopniakiem odrzucił ciało.Czyjaś ręka szarpnęła go za ramię i Bishop podciągnął się do góry, gotów do walki.–Chodź, Bishop, idziemy dalej.Z ulgą stwierdził, że była to ręka mężczyzny, który mu pomagał.–Kim, do diabła, jesteście? – zdołał z siebie wykrztusić, gdy zeszli z następnej kondygnacji schodów.Na dole było jaśniej, ale mężczyzna, który ich prowadził, przycisnął kontakt.Światło zalało hol i schody.–Teraz to nie ma znaczenia – odpowiedział mężczyzna, który go prowadził.– Najpierw się stąd wydostańmy.Nagłe uderzenie o schody za plecami zmusiło ich do odwrócenia się.Nad nimi stał pielęgniarz, który wcześniej próbował zaatakować Bishopa żelaznym prętem.Wciąż trzymał go w ręce.Rozległ się strzał i tuż nad kolanem jego biały uniform zamienił się w czerwony strzęp.Noga mu się zgięła i upadł do tyłu, na schody, pręt z hałasem potoczył się na dół.Chwycił się za nogę, dygocząc z bólu.Za nim, wokół kręconych schodów, skradali się inni, ich oczy były szeroko rozwarte, pełne strachu
[ Pobierz całość w formacie PDF ]