[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Żaden z tych panów nie okaże nam litości.Żaden.- Jesteśmy dla nich zbiegłymi niewolnikami - rozległ się czyjś głos.- A ja nie jestem już niewolnikiem.Jestem żołnierzem.- Brawo, chłopcze! - mruknął z aprobatą Shadrach.O świcie Lije dostrzegł maszerujący w długiej kolumnie Pierwszy Pułk Czarnych Ochotników.Nad rzeką przegrupowali się w dwa rzędy.Za nimi przygalopowały konie, ciągnąc na wyznaczone pozycje armaty na lawetach i kesony z amunicją.Chwilę później odezwała się artyleria.Gdzieś blisko ziemia zadrżała od uderzenia pocisku.Lije przewrócił się na plecy i spojrzał na żołnierzy przytulonych do ściany okopu.Generał Cabell się nie pojawił.Generał Cooper też nie.Przyciskając karabin do piersi, Lije spojrzał w niebo, obserwując lecące pociski.Nieco dalej eksplodował kartacz, rozpryskując się na tysiące metalowych odłamków, które spadły na ziemię niczym śmiercionośna ulewa.Zadrżał, z całej duszy nienawidząc przeklętych kartaczy.Poranne niebo miało jasnoniebieską barwę, równie przejrzystą jak oczy Diany.Diana.Starał się o niej nie myśleć, wyrzucić ją z pamięci.Lecz w takich jak ten momentach, kiedy nad głową przelatywały pociski, jej obraz pojawił się jak żywy.Diana z tymi złocistymi włosami i mądrym spojrzeniem.Wiedział, że nie warto wracać do przeszłości.Zresztą nie miał teraz czasu na zastanawianie się.Zacisnął dłonie na kolbie karabinu i wciągnął w płuca rześkie powietrze, dym i stęchły zapach ziemi.Ciekawe, jak Ike poradzi sobie w bitwie.Cofnął się myślami do dnia, kiedy upolowali bażanta i wiewiórkę.Ten chłopak umiał strzelać.Lecz Ike nie był już chłopcem.To dziwne, ale nagle zapragnął, żeby Ike’owi się dziś powiodło.Przypomniał sobie jego twarz i płonącą w niej tęsknotę za wolnością.Ciekawe czy Ike wie, że rada plemienna na wygnaniu uchwaliła w lutym dekret znoszący niewolnictwo, wyzwalając w ten sposób wszystkich niewolników, których mieli Czirokezi.Działa umilkły i zaległa przeraźliwa, pełna napięcia cisza.Lije przewrócił się na brzuch i wyjrzał z okopu.Na przeciwległym brzegu żołnierze zajmowali pozycje.- Zaraz ruszą - powiedział porucznik.- Trzymaj ludzi w pogotowiu.Do brzegu podeszła kompania kawalerii.Dowodzący nią major stanął w strzemionach i uniósł w górę szablę, która błysnęła w słońcu.Nie był to jednak Jed Parmelee.Parmelee nigdy by się nie wystawił na tak widoczny cel.- Naprzód! - zabrzmiał rozkaz.Żołnierze zsunęli się po stromym brzegu i zanurzyli po pachy w wodzie, broń i amunicję trzymając nad głowami.Major wjechał za nimi do rzeki, wymachując szablą i ponaglając swoich ludzi.Lije przeszedł się wzdłuż okopu.- Nie strzelać.Poczekajcie, aż podejdą bliżej.Obserwował, jak niebiescy mijają środek rzeki i podchodzą ku południowemu brzegowi.Wtedy padła komenda.- Teraz!Jego ludzie otworzyli zmasowany ogień.Koń majora zarżał, kiedy dwie kule trafiły jeźdźca i jankeski oficer zwalił się do wody.- Wstrzymać ogień! - krzyknął Lije.Ściągnął oddział na tyły okopu, za którym znajdowała się tylko preria.Patrzył, jak zbliża się ku nim piechota, a za nią kawaleria.Nawet kiedy wydał rozkaz „Ognia!”, wiedział, że bez wsparcia artylerii Cabella, nie zdołają odeprzeć ataku unionistów.Kiedy ruszyła na nich niebieska fala, Lije uniósł rewolwer i strzelił.Wśród chmury dymu dostrzegł oficera ze złocistosrebrną brodą.Jed Parmelee wśród czarnych ochotników.Za chwilę jednak zniknął mu z oczu, trafiony kulą.Z jego broni? Kogoś innego? Czy to miało jakieś znaczenie?- Uciekają! - rozległ się radosny okrzyk.Ike otarł pot z oczu i zobaczył, jak konfederaci cofają się i ich obrona zmienia się w bezładną ucieczkę.- Udało się! - wrzasnął.- Pokazaliśmy im!- Ike, chodź tutaj.Szybko! - zawołał Shadrach.- Major Parmelee jest ranny.Ike obejrzał się i zobaczył, że major chwieje się, a Shadrach usiłuje go podtrzymać.Lewe ramię zwisało mu bezwładnie, a rękaw munduru był ciemny od krwi.Ike rzucił się natychmiast w ich stronę, widząc, że twarz majora zrobiła się szara, a wzrok zaszedł mgłą.- Musi pan usiąść, majorze.Bardzo pan krwawi.Próbował ich odepchnąć, lecz utrata krwi pozbawiła go sił.- Zaraz dojdę do siebie - rzucił urywanym głosem.- Wracajcie do oddziału.Musicie przerwać ich obronę.- Już przerwana, maj orze - uspokoił go Shadrach.- Rebelianci uciekają na południe, aż się kurzy, a kawaleria pilnuje, żeby nie zmienili kierunku.Jed zamrugał oczami.- Uciekają?- Jakby ich diabeł gonił.W tym momencie trębacz odtrąbił hasło do powrotu, odwołując oddziały ścigające konfederatów.Słysząc to Jed uniósł głowę i w oczach zabłysło mu światło.Potem oparł się ciężko o Shadracha.- Muszę chwilę odpocząć.Położyli go ostrożnie na ziemi.- Hej, Cuffy, sprowadź tu doktora! - krzyknął Ike.Biały kapitan z ich pułku przejął dowodzenie i kazał im wracać do oddziału.Ike obrócił się jeszcze.- Jak myślisz, bardzo z nim źle, wujku?- Nie wiem - odpowiedział Shadrach.- Stracił mnóstwo krwi.- Myślisz, że straci rękę?- Nie wiem.Grand View 4 lipca 1863Spójrz, jaka sucha jest ziemia.- Eliza spojrzała z przerażeniem na wyschnięte grudki, które odpadły od wyciąganej przez nią z ziemi marchwi.- Jeśli za dzień lub dwa nie spadnie deszcz, będziemy musiały nosić wodę z rzeki.- Będzie padać, babciu - zapewniła ją Sorrel, grzebiąc leniwie motyką między burakami.- Słyszałam grzmot.- Grzmot? - Susannah wyprostowała się i spojrzała sceptycznie na błękitne niebo.- Przecież nie ma nawet jednej chmurki.Coś ci się przywidziało, Sorrel.- Wcale nie.Sama posłuchaj.Słychać grzmoty.Susannah uśmiechnęła się i powróciła do pielenia zagonu ziemniaków.- Obawiam się, że to tylko twoje pobożne życzenie.Nie uśmiecha ci się noszenie.- Urwała, bo w tej chwili do jej uszu dobiegło przeciągłe głuche dudnienie.- Mamo, Tempie, słyszycie? Co to jest?- Mówiłam ci.to grzmot.- Sorrel wstała i otrzepała z kurzu sukienki.- Niemożliwe.- Tempie wsłuchiwała się uważnie w niski jednostajny dźwięk.- To nie cichnie i się nie zmienia.- A może to armaty? - podsunęła Susannah.- Podobno przed dwoma dniami na północ stąd była jakaś bitwa.Powiadają, że zaatakowano pociąg z zaopatrzeniem, jadący z Kansas.- To jest właśnie to - oznajmiła zdecydowanym tonem Eliza.- Co mianowicie?- Bogu niech będą dzięki! - wykrzyknęła.- Pociąg jedzie Traktem Teksańskim.To właśnie słyszymy: dudnienie kół.Susannah nagle zrozumiała.- Przedostał się!Rzuciła motykę i chwyciła Tempie za ręce, śmiejąc się i płacząc jednocześnie.Wkrótce wszystkie trzy śmiały się, obejmowały i płakały z radości.Sorrel patrzyła na nich nic nie rozumiejąc.- Czemu tak się cieszycie z tego pociągu?Tempie przycisnęła dłoń do ust.Przepełniała ją tak ogromna ulga, że nie była w stanie odpowiedzieć.Przez ostatnie kilka miesięcy nie dopuszczały Sorrel do piwnicy, nie chcąc, by odkryła, jaka jest pusta i że wkrótce nie będą miały co postawić na stół.Bez świeżych warzyw z ogrodu, mleka od krowy i jajek od kilku kur, które im pozostały, znalazłyby się w opłakanej sytuacji
[ Pobierz całość w formacie PDF ]