[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.- To właśnie tego chce.Chce, żebyś myślał w ten sposób.To? Gliniarz, Entragian, czy to jego głos wielebnego nazwał "to"? On.to.chciało, żeby David myślał, w jaki sposób? Ale, skoro już przy tym jesteśmy, co obchodziło "to", w jaki sposób on myśli?- Tylko na niego popatrzcie - powiedział Ralph, przyglądając się kojotowi.- Jakim cudem zdołał go przywołać ot, tak sobie? I dlaczego zwierzę tu zostało?Kojot obrócił się w stronę, z której dobiegł go głos, zerknął na Mary i z powrotem wpatrzył się w Davida.Dyszał.Ślinił się, na drewnianej podłodze rozlewała się powoli mała kałuża.- Jakoś je oswoił - stwierdził mężczyzna o długich siwych włosach.- Jak ptaki.Tam, za oknem, siedzą oswojone przez niego ścierwniki.Zabiłem takiego smrodliwego sukinsyna.Zdeptałem mu szyję i.- Nie - odezwała się Mary.- Nie - powtórzył za nią Billingsley.- Jestem pewien, że kojoty można oswoić, ale ten z pewnością nie jest oswojony.- Rzeczywiście! - warknął siwy.- A ten policjant? - wtrącił David.- Pan Billingsley twierdzi, że jest wyższy niż kiedyś.O jakieś dziesięć centymetrów.- Toż to szaleństwo.Siwy miał na sobie skórzaną motocyklową kurtkę.Rozpiął kieszeń, wyjął z niej sponiewierany zwitek gumy do żucia i wsunął jedną do ust.- Proszę pana, jak pan się nazywa? - chciał wiedzieć Ralph.- Marinville.John Marinville.Jestem.- Jest pan po prostu ślepy, jeśli rzeczywiście nie widzi pan, że dzieje się tu coś nienormalnego.coś strasznego.- Nie twierdzę, że to, co się dzieje, nie jest straszne.i z pewnością nie twierdzę, że jest normalne - sprostował Marinville i mówił coś jeszcze, ale w tym momencie odezwał się głos, ten inny głos i David zapomniał o toczącej się w areszcie rozmowie.Mydło.Mydło, Davidzie.Spojrzał na mydło, zieloną kostkę irish spring leżącą przy kranie z zimną wodą, i pomyślał o Entragianie, mówiącym "wrócę po ciebie".Mydło.Nagle zrozumiał.a raczej wydawało mu się, że zrozumiał.Miał nadzieję, że zrozumiał.Lepiej, żebym się nie mylił.Lepiej, żebym się nie mylił, albo.Miał na sobie podkoszulek clevelandzkich Indian.Zdjął go i upuścił przy kracie celi.Podniósł głowę - kojot wpatrywał się w niego uważniej.Nie tylko postawił oberwane uszy, ale chyba też zaczął warczeć, cicho, z głębi gardła.- Synku, coś ty znowu wymyślił? - spytał go Ralph.David nie odpowiedział.Usiadł na pryczy, zdjął trampki i rzucił je na koszulkę.Teraz już nie mogło być żadnych wątpliwości - kojot rzeczywiście warczał.Jakby wiedział, co chłopiec planuje.Jakby zamierzał go powstrzymać, gdyby spróbował czegoś nierozsądnego.Nie wygłupiaj się, oczywiście, że spróbuje cię powstrzymać, inaczej ten gliniarz by go tu nie zostawił.Po prostu musisz ufać.Ufać i zachować wiarę.- Wierzę, że Bóg mnie ochroni - szepnął David.Wstał, rozpiął pasek od spodni i zamarł, nie zdejmując ich.- Proszę pani - powiedział.- Proszę pani? - Mary spojrzała na niego; poczuł, że się rumieni.- Czy nie mogłaby się pani odwrócić? - spytał.- Muszę zdjąć spodnie i chyba lepiej będzie, jak zdejmę też bieliznę.- Na litość boską, o co ci właściwie chodzi? - Ojciec niemal na niego krzyczał, w jego głosie brzmiała wyraźna panika.- Cokolwiek wymyśliłeś, zabraniam! Stanowczo zabraniam!David milczał.Nie spuszczał oczu z Mary.Patrzył na nią nieruchomym wzrokiem, tak jak kojot patrzył na niego.Nie wytrzymała jego spojrzenia i odwróciła się.Mężczyzna w motocyklowej kurtce siedział na pryczy, pracowicie żuł gumę i przyglądał mu się uważnie.David był wstydliwy jak większość jedenastolatków, więc czuł się trochę nieswojo.ale, jak sam już wcześniej całkiem rozsądnie zauważył, nie czas teraz na wygłupy.Jeszcze raz spojrzał na kostkę irish spring, po czym zdjął spodnie i bieliznę.4- Fajne - powiedziała Cynthia.- To znaczy prawdziwa klasa.- Co? - spytał Steve.Siedział wyprostowany, uważnie przyglądając się drodze.Przewiewał ją piasek, toczyły się po niej biegacze*, prowadzenie samochodu nastręczało coraz więcej kłopotów.- Ten znak, o tam! Widzisz?Steve spojrzał na tablicę, która pierwotnie głosiła KOŚCIOŁY I ORGANIZACJE SPOŁECZNE DESPERATION WITAJĄ; zmieniona przez jakiegoś dowcipnisia uzbrojonego w farbę w sprayu głosiła teraz: MARTWE PSY DESPERATION WITAJĄ.Postrzępiony na końcach sznur powiewał na coraz silniejszym wietrze.Wierny pies zniknął jednak - najpierw napoczęły go ścierwniki, potem nadeszły kojoty.Głodne i zupełnie obojętne na perspektywę pożywienia się ciałem swego najbliższego kuzyna zerwały sznur i odciągnęły trupa, zatrzymując się tylko po to, by na siebie powarczeć, a raz czy dwa nawet, by się pogryźć.Po owczarku pozostały tylko kości i pazury, leżące za najbliższym wzniesieniem.Niesiony wiatrem piach miał je przykryć już wkrótce.- Rany, ludzie tu rzeczywiście lubią się pośmiać - stwierdził Steve.- Rzeczywiście - zgodziła się z nim Cynthia.- Zatrzymaj się, dobrze?Mijali zardzewiały barak z blachy falistej.Szyld na jego froncie głosił: KORPORACJA GÓRNICZA DESPERATION.Na parkingu stało kilka samochodów osobowych i półciężarówek.Steve zjechał na pobocze, ale nie skręcał na parking, w każdym razie jeszcze nie.Wiatr nie był już tak porywisty, wiał mocno - równiej, choć nadal mocno.Na zachodzie słońce, surrealistyczny czerwony dysk, wisiało nad górami Desatoya, wielkie i płaskie jak powiększona fotografia Jowisza.Skądś dobiegał ich szybki, regularny stuk, prawdopodobnie stalowego okucia linki uderzającego w maszt, na który wciągano niegdyś flagę korporacji.- O czym myślisz? - spytał dziewczynę.- Zadzwońmy stąd na policję, dobrze? Są tu ludzie.widzisz światła?Steve zerknął na barak.Rzeczywiście, pięć czy sześć okienek na końcu blaszaka błyszczało niczym kwadratowe gwiazdki.W słabym świetle, wśród unoszących się w powietrzu drobin piasku, wyglądały jak oświetlone okna wagonów pociągu.Zerknął na Cynthię.Wzruszył ramionami.- Dlaczego stąd? Przecież możemy podjechać prosto do sklepiku z gliniarzami.Rynek w takiej wiosze nie może być daleko.Dziewczyna potarła czoło dłonią, jakby była zmęczona albo jakby zaczynała ją boleć głowa.- Powiedziałeś, że będziesz ostrożny.Obiecałam, że ci pomogę.Właśnie próbuję.To znaczy, chciałabym wiedzieć, o co chodzi, nim jakiś mundurowy posadzi mnie na stołku i zacznie strzelać pytaniami.Nie pytaj dlaczego, bo właściwie to.nie wiem.Zadzwonimy na policję.Jeśli wszystko będzie dobrze, to fajnie, my też będziemy dobrzy.Tylko.co, do cholery, robi policja? Nie chodzi o twojego szefa, zniknął właściwie bez śladu, ale ten kamper stoi przecież na drodze, na kapciach, z otwartymi drzwiami i mnóstwem cennych rzeczy w środku.Daj spokój! Gdzie się podziali gliniarze?- O to ci chodzi, prawda?- Tak, o to mi chodzi.Gliniarze mogli być zajęci włamaniem do nocnego sklepu, pożarem na jakimś ranczu, nawet morderstwem.wszyscy gliniarze, przecież w tej części kraju nie było ich znowu aż tak wielu [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • lunamigotliwa.htw.pl
  •