[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Jako osoba pry-watna nie potrzebowałam nakazu, by przeszukać czyjeś mieszkanie.Czwartapoprawka chroni nas przed agentami rządowymi, nie przed sobą nawzajem.Alenie wolno mi było przebywać w tym domu wbrew woli lokatorów.Byłoby ina-czej, gdyby Van Zandt zaprosił mnie do siebie, a ja bym w trakcie wizyty znala-zła zakrwawioną koszulę, wciąż jednak sytuacja nie byłaby całkiem prosta.Sko-ro kiedyś pracowałam w policji, a teraz wiele łączyło mnie z dochodzeniem pro-wadzonym przez biuro szeryfa, dobry obrońca dowiódłby, że powinnam zostaćpotraktowana jako faktyczny współpracownik biura - i w ten sposób pozbawiłbymnie statusu zwykłego obywatela, a znaleziony przeze mnie dowód wykluczył zesprawy.Nie mogłam na to pozwolić.Musiałam działać zgodnie z prawem, ustalić po-rządek, w jakim należało zająć się koszulą.Po pierwsze, biuro szeryfa powinnozdobyć nakaz, by policjanci mogli przeszukać garaż.Anonimowy telefon z in-formacją o dowodzie rzeczowym, historia Van Zandta i jego powiązanie z Jillpowinny wystarczyć.Nie chciałam jednak wkładać koszuli z powrotem do kontenera.Nie mogłam ry-zykować, że coś pójdzie zle, że Van Zandt przestraszy się po rozmowie z Landrym,232wróci do domu i pozbędzie się obciążającego dowodu.Musiałam schować ją tak,by Van Zandt jej nie znalazł.Gdy tylko zaświtała mi w głowie ta myśl, usłyszałam odgłos samochodu za-trzymującego się na podjezdzie i warkot mechanizmu otwierającego drzwi gara-żu.Drzwi były już otwarte w jednej trzeciej, gdy rzuciłam się w stronę kuchni, aświatła samochodu omiotły moją postać, jak reflektory szukające uciekającegowięznia.Odezwał się ryk klaksonu.Wpadłam do kuchni, zatrzasnęłam drzwi i zamknęłam je na zamek, zdoby-wając kilka cennych sekund.Panicznie rozglądałam się wokoło w poszukiwaniumiejsca, gdzie mogłabym ukryć koszulę.Nie ma czasu.Nie ma czasu.Rzuć ją i uciekaj.Wsadziłam koszulę na tył stojącej na podłodze kuchennej szafki, zamknęłamdrzwiczki i wybiegłam w tej samej chwili, gdy w zamku rozległ się dzwięk prze-kręcanego klucza.Jezu Chryste.A jeśli Van Zandt mnie rozpoznał?Kiedy biegłam przez jadalnię, potrąciłam krzesło, potknęłam się i zachwia-łam, walcząc ze wszystkich sił, by nie stracić równowagi.Utkwiłam wzrok wprzesuwanych drzwiach prowadzących na oszkloną werandę.Tuż za sobą usłyszałam szczekanie psa.Dopadłam do drzwi i pociągnęłam za klamkę.Były zamknięte.Głos - damski głos: Bierz go, Cricket!.Warczenie psa.Kątem oka widziałam, jak biegnie - mały, czarny pocisk z zę-bami.Niezdarnie szamotałam się z zamkiem przy drzwiach, w końcu udało mi sięmocnym szarpnięciem otworzyć drzwi.W chwili gdy przeciskałam się na ze-wnątrz, poczułam, jak pies wgryza mi się w łydkę.Szarpnęłam nogą.Pies zaskomlał, gdy spróbowałam zatrzasnąć drzwi na je-go głowie.Przebiegłam przez werandę do kolejnych drzwi, wpadłam na nie z impetem iprzeleciałam dalej, gdy otworzyły się pod naporem mojego ciała.Byłam w ogro-dzie na tyłach domu.Dom Lorindy Carlton był ostatni z szeregu.Całość osłaniał wysoki żywopłot.Musiałam dostać się na drugą stronę.Za żywopłotem znajdował się rozległy,233niezabudowany teren należący do miasteczka Wellington, a dalej rynek i cen-trum handlowe.Pobiegłam w kierunku żywopłotu.Pies wciąż gonił za mną, warcząc groznie.Skręciłam ostro w prawo i biegłam teraz wzdłuż szpaleru krzewów, wypatrującprzejścia na drugą stronę.Pies szarpał mnie za nogawki.W biegu zdjęłam kurt-kę, jeden z rękawów owinęłam ciasno wokół prawej dłoni, pozwalając, by resztaciągnęła się po ziemi.Pies rzucił się na kurtkę i chwycił ją zębami.Złapałam oburącz za rękaw,który wcześniej owinęłam wokół dłoni, mocno zaparłam się jedną stopą i zaczę-łam wywijać psem, przyczepionym do drugiego końca kurtki.Zrobiłam dwazamachy, jak olimpijczyk rzucający młotem, i wypuściłam go z rąk.Nie wiedziałam, jak daleko poniosły go prędkość i jego własny ciężar, ale zy-skałam kilka sekund.Usłyszałam trzask i skowyt i wtedy znalazłam sposób, byprzedostać się na drugą stronę.Koło drugiego z domów położonych na końcu szeregu stał samochód do-stawczy.Wdrapałam się na jego maskę, a stamtąd na dach i przeskoczyłamponad żywopłotem.Wylądowałam jak spadochroniarz - upadłam na nogi ugięte w kolanach,przewróciłam się i potoczyłam po ziemi.Ostry, rwący ból przeszył cale mojeciało, od stóp aż po czubek głowy.Przez moment nawet nie starałam się poru-szyć, tylko leżałam zwinięta na piasku.Nie wiedziałam jednak, czy ktoś nie wi-dział, jak przeskakuję przez żywopłot.I nie byłam wcale pewna, że ten wrednykundel, warcząc i szczerząc zęby, nie przeczołga się pod spodem, byle tylkomnie dopaść.Podciągnęłam stopy pod siebie, zmusiłam się do wstania i ruszyłam dalej,trzymając się jak najbliżej żywopłotu.Po obu stronach mojego ciała, od kręgo-słupa aż do kolan, z każdym krokiem rozchodził się piorunujący ból.Potłuczoneżebra przypominały o sobie z każdym oddechem.Miałam ochotę głośno kląć,ale wiedziałam, że to też by bolało.Jeszcze tylko pięćdziesiąt metrów i znajdę się w centrum handlowym.Spróbowałam powoli biec, musiałam jednak wrócić do szybkiego marszu i ztrudem szłam dalej.Pociłam się jak koń na wyścigach i musiałam cuchnąćśmietnikiem.Za sobą w pewnej odległości słyszałam wycie syreny.Zanim poli-cja dotrze do domu Carlton i Van Zandta i sporządzi protokół z włamania, będębezpieczna.Przynajmniej na jakiś czas.234Co za cholerny pech.Gdybym opuściła dom dwie minuty wcześniej.Gdy-bym nie zmarnowała tyle czasu, oglądając nagrania koni i studiując kolekcjępornosów Van Zandta.Gdybym nie poświęciła tych kilku dodatkowych minutna sprawdzenie garażu.Nigdy nie znalazłabym koszuli.Musiałam zadzwonić do Landry ego.Szłam w kierunku świateł na rynku.Była sobotnia noc.Ludzie stali na chod-niku przed włoską restauracją w oczekiwaniu na stolik.Przeszłam obok ze schy-loną głową, starając się wyglądać na zwykłego przechodnia i uspokoić oddech.Zza drzwi Cobblestones , kolejnej restauracji, popłynęła muzyka
[ Pobierz całość w formacie PDF ]