[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Zerknęła do notatek i dodała: -Opublikowany prywatnym sumptem w latach siedemdziesiątych siedemnastegowieku w Bostonie, autor nieznany.- To nie jest księga zaklęć? - spytał bliski furii.- Wygląda na to, że nie.- Wzruszyła ramionami.- Miałam taką nadzieję,ale to chyba jest zwyczajny poradnik dla rolników, tyle że bardzo stary.RLT Mgła przesłoniła mu oczy, kiedy z powrotem wciskał jej książkę w ręce,przy okazji znów odrywając kawałki skórzanej oprawy, które posypały się napodłogę.- Jestem niezwykle rozczarowany, Connie - syknął i zacisnął zęby.Odwróciłsię do niej plecami i ruszył w kierunku głównego przejścia między regałami.Gdytam dotarł, przystanął i raz jeszcze popatrzył na Connie.- Muszę panią ostrzec -oznajmił, wyciągając przed siebie palec wskazujący.- Znalezienie tej księgi leżyw pani najlepiej pojętym interesie.Na pewno rozumie pani, co mam na myśli.Wpatrywała się w niego bez słowa.- Proszę pamiętać - zakończył, wskazując wyłącznik światła - zostało paniniewiele czasu.W tej samej chwili zabrzmiał głośny trzask i Connie ogarnęły ciemności.Connie szła przez dziedziniec Harvardu ze splecionymi rękami i zwieszonągłową, a wisząca na jej ramieniu torebka obijała jej się o biodro.Nad nią gałęziewiązów ocierały się o siebie z szemrzącym szeptem, który zapowiadał wieczornąburzę.Chłodna bryza owiewała pnie drzew, a gołe nogi Connie okryły się gęsiąskórką.Zmiana pór roku zawsze ją zaskakiwała, mimo że całe życie mieszkała wNowej Anglii.Roztarła ręce, by trochę się ogrzać.Wkrótce miasteczko uniwer-syteckie znów się zaludni, studenci będą grać na dworze w frisbee i kołysać się wrytm muzyki ze słuchawkami na uszach, szurając zeschłymi liśćmi.Przy każdejzmianie pór roku Connie odnosiła wrażenie, że czas ucieka jej przez palce.Nielubiła tego uczucia, napawało ją niejasnym lękiem, a gnający naprzód czas do-bitnie przypominał jej, jaka jest mała i bezsilna.Zerknęła przez ramię; nikt za nią nie szedł.Zakładała, że Chilton wrócił dobudynku wydziału historii, ale nie mogła być tego pewna.Grozba, jaką pożegnałją, opuszczając bibliotekę, wciąż dzwięczała jej w uszach, złowieszcza, choćniejasna.Konferencja Stowarzyszenia Kolonialnego niewątpliwie wyznaczałaRLT ostateczny termin zakończenia jego badań, a mrok bijący z jego oczu pozwalałprzypuszczać, że profesor nie żartuje.Kiedy zostawił ją w ciemnościach działuzbiorów specjalnych, minęło kilka minut, zanim zdecydowała, co dalej.Pewnaidea zakiełkowała jej w głowie podczas wywodów Chiltona na temat alchemii,kamienia filozoficznego i nadziei związanych z jego ewentualnym odkryciem. Nie jestem seksistą", powiedział nie bez sarkazmu.Teraz, gdy kuląc ra-miona, szła przez dziedziniec Harvardu, myśl profesora dotarła do niej z całąwyrazistością.Minęła najstarsze budynki miasteczka, przysadziste ceglane ka-mienice oplecione siecią dzikiego wina, i przystanęła, zatrzymana przez ruchuliczny na Harvard Square.Przeciąwszy slalomem zapchaną samochodami Massachusetts Avenue, wró-ciła myślami do Sama.Kiedy przeprowadziła eksperyment z sitem i nożycami,ogarnął ją paniczny lęk, od którego ani na chwilę nie mogła się uwolnić.Zdawałasobie sprawę, że tylko za pomocą księgi Deliverance ma szansę uzdrowić Sama.Księga nabrała dla niej całkiem nowego znaczenia.Z bardzo cennego zródłapierwotnego stała się jedynym narzędziem, które może ocalić życie Sama.Oczywiście jej tekst wciąż miał wartość intelektualną, ale to właściwie przestałoją interesować.Myśląc o Samie, minęła stary cmentarz ze zniszczonymi nagrob-kami i zardzewiałą bramą, zamkniętą łańcuchem przed ciekawskimi i wandalami.Zacisnęła zęby.Jej badania były nieważne.I Chilton też był nieważny.Idea, która po raz pierwszy zaświtała jej w głowie między regałami w Bi-bliotece Widenera, nie dawała jej spokoju.Wiedziała już na pewno, że ma rację.Książka uznana przez Harvard w tysiąc dziewięćset dwudziestym piątym roku zazwykłą literaturę kobiecą, zostałaby skazana na zesłanie do podrzędnej bibliotekiniedofinansowanego Radcliffe College.Ta siostrzana uczelnia Harvardu obecniestanowiła niemal wymarły zespół zrujnowanych budynków, dających schronieniezapomnianym reliktom i przyjezdnym feministkom, które zdobyły granty na ba-RLT dania.Na rogu Cambridge Common skręciła w lewo i zdecydowanie przyspie-szyła kroku, kierując się ruchliwymi uliczkami w stronę Radcliffe Quadrangle.Volvo zatrzymało się gwałtownie przy porośniętym krzakami końcu MilkStreet i Connie wyskoczyła w pośpiechu na ulicę.Pchnąwszy skrzypiącą furtkę,omal nie potknęła się o Ario, który leżał na straży pod gęstym rozmarynowymżywopłotem obok wyłożonej kamieniami ścieżki.Pognał za nią do domu, a roz-pędzona Connie ledwie zwróciła uwagę na niezwykły blask bijący z wypalonegona drzwiach koła i zwisającej z nadproża podkowy.Wpadła do sieni i natych-miast chwyciła za słuchawkę telefonu, by wybrać numer, który umożliwi jej po-łączenie z Grace Goodwin w Santa Fe.- Nie mogę długo rozmawiać - powiedziała bez wstępów matka, gdy słu-chawka ożyła.- Jest u mnie Bill Hopkins i muszę mu oczyścić aurę.Szkoda, żetego nie widzisz, same przerwane linie.Wpadł w głęboką depresję.- Mamo - przerwała jej Connie.- Mam ją.- Co masz, kochanie? - spytała matka i zasłaniając słuchawkę, szepnęła: -Poczekaj jeszcze chwileczkę, Bill.To moja córka.- Księgę zaklęć Deliverance Dane! - oznajmiła Connie z mocno bijącymsercem.- Ależ to było do przewidzenia, kochanie.Chociaż wciąż uważam, że nie jestci potrzebna.- Grace westchnęła cicho.- Cóż, sądzę jednak, że nie zaszkodzi [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • lunamigotliwa.htw.pl
  •