[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Zapadł w sen bezzjaw.Zbudziło go brutalne szarpnięcie.Tym razem stało przed nim dwóch zbirów uzbrojonych wdługie kije.Zanim zdołał oprzytomnieć, posypały się razy.Tłukli w obite i posiniaczone plecy. Dlaczego?! Za co?!  wykrzykiwał, niezdarnie próbując się uchylać.Nie na wiele się to zdało.Oprawcy prali niemiłosiernie.Adams przestał krzyczeć, tylkopojękiwał.Wreszcie jeden z nich złamał kij na jego grzbiecie.Grad razów osłabł, rozbrojony nie biłpięściami, nie kopał ofiary, lecz przyglądał się robocie swojego kolegi.W końcu jeden plasowany,niezbyt silny cios w głowę pozbawił Adamsa przytomności.Gdy wróciła świadomość, w głowie szumiało mniej, ale grzbiet bolał tak, że Adams nawet niepróbował sięgnąć po dzbanuszek z wodą.Wargi wyschły i popękały, ale pragnienie było słabsze odbólu.Jeszcze nigdy tak mocno nie oberwał.Usłyszał szelest i odruchowo się skulił.Te stąpnięcia były jednak cichsze i lżejsze.Ktośrozchylił jego rozdartą koszulę i mokrą szmatką delikatnie ścierał wyschłą krew i brud.Przyjaznadłoń przypadkiem zawadziła o strup pokrywający jakąś rankę.Adams syknął. No, już, już  rozległ się cichy szept.Zaintrygowany podniósł głowę i pokonując ból, obrócił się.Chłodna, dziewczęca dłońpomogła mu usiąść.Nieznajoma była od stóp do głów zawinięta w długą szatę, na głowie miałaobszerną chustkę.Wreszcie spojrzenia skrzyżowały się.Tak pięknych i wyrazistych oczu Adamsjeszcze nie widział: ciemnobrązowe, wilgotne, o długich rzęsach.Niezwykłym blaskiem rozświetlałje promień wpadający przez szpary szopy.Spod chustki wysunął się kosmyk jasnych włosów.Dziewczyna dmuchnięciem spróbowała go spędzić z łaskotanego noska.Uśmiechnęła sięspojrzeniem.Powąchała wodę w dzbanku i podsunęła Adamsowi.Mógł wprawdzie sam unieśćnaczynie, ale takiej propozycji za nic by nie odmówił.Nawet grzbiet bolał jakby mniej.Niestety,tylko do chwili, kiedy spróbował się poprawić.Jęknął.W jej spojrzeniu pojawił się ślad zrozumienia, choć nie wyrzekła słowa.Sięgnęła za pazuchę icoś wydobyła.  Jimłojesz byngoro. powiedziała śpiewnie, wciskając mu w dłoń drobny, lepki i włochatyprzedmiot.Następnie zatoczyła ręką jedno i dwa kółka, jakby zaklinając. Jimłojesz byngoro  powtórzyła.Cokolwiek miało znaczyć, wymawiała to z mocą i wiarą. Płucodych? Wodogłów?  Wskazała na niego gestem podbródka.Chusta rozluzniła się,ukazując całą twarz.Adams miał przed sobą fascynującą piękność. Nie Płucodych.Nie Wodogłów.Wodogłów nie żyje. Rozumiał, że utożsamiają go zgigantem, którego szkielet tkwił w tunelu.Dostrzegł popłoch na jej twarzy. Nazywam się Onofrio Adams.Jestem profesorem uniwersytetu w Rzymie. nim skończył,nieznajoma zerwała się i wybiegła.Ze skrzypem zamknęły się za nią drzwi.Przyjrzał się prezentowi i zatrząsł z odrazy: było to czworo oczu  chyba kurzych  troskliwiepozszywanych w bukiet.Spomiędzy nich wystawały cztery kurze palce z pazurami, a z tegozwisała kępka długich, jasnych, ludzkich włosów.Z oddali dobiegły go krzyki, hałas, wreszcie płacz dziewczęcy.Domyślił się, co zaraz zajdzie.Po chwili usłyszał czyjeś pośpieszne kroki.Zdążył przyjrzeć się oprawcom: obaj średniego wzrostu,tłustawi.Jeden z płaskim nosem boksera, a drugi z głęboką szramą na twarzy, nie pozwalającądomknąć się bezzębnym ustom.Blizna sprawiała, że wyglądał tak, jakby nieustannie się uśmiechał.Gdyby Adams miał wolne ręce i kij jak oni, nie poszłoby im tak łatwo. Przestańcie! Czego do cholery, chcecie?!  wrzeszczał, gdy przewracano go na brzuch.Bili poplecach, po pośladkach.Płaskie kije wydawały głośne plaśnięcia, a fale piekącego bólu rozlewałysię po skórze.Kilkakrotnie oberwał kopniaka w udo. Dzisiaj lżejszy sprzęt. , zdążył pomyśleć izemdlał.Zbudził się w ciemności.Cuchnęło uryną. Naszczali na mnie. Nie pamiętał, że nie utrzymał moczu w czasie bicia.Ciało miał obolałe.W zaciśniętej dłoni nadal tkwił dziwaczny, odrażający prezent.Ból słabnął szybciej niż poprzednio. Po jakim czasie stoczę się do poziomu zwierzęcia? Regularnie bity i przykuty do betonowegosłupka , pomyślał.Zasnął z twarzą wtuloną w siano.Zbudziła go struga zimnej wody wylanej z wiadra.Zaraz potem z drugiego.Sen umknął bezśladu, Adams zatrząsł się z zimna, leżąc w kałuży.Mrozna kąpiel stłumiła ból i spłukała mocz [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • lunamigotliwa.htw.pl
  •