[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Przetarł oczy i odwrócił się tyłem do okna.Był zły na siebie, żezmarnował tyle cennego czasu.Nie pamiętał ani jednej myśli z kilku ostatnich minut, choćwiedział doskonale, że mózgu nie da się wyłączyć i ten pracował w tym czasie na pełnychobrotach.Dowodem tego był plan, który - zupełnie gotowy - objawił mu się nagle.Od razuocenił, że powinien się powieść.Podszedł do biurka, wziął flaszkę, w której znajdował się najszlachetniejszy trunek,jaki miał okazję skosztować w swoim życiu, i udał się do pokoju wartowników.Na jegowidok żołnierze ustawili się na baczność w szeregu.Mocno go to zdziwiło, nigdy bowiemtego nie robili.Pomiędzy przełożonymi a podwładnymi panowały tu przyjacielskie relacje,spotykali się często również prywatnie.Tym razem jednak spodziewali się wizyty majora,prawdopodobnie poinformowani przez grupę poszukiwawczą o jego obecności w bazie, idlatego przypomnieli sobie o powinnościach wobec starszych rangą.Na widok porucznika odetchnęli i wrócili na wygodne łóżka.Jeden przez drugiego relacjonowali, co zaszło naplaży:- Nic nie znalezliśmy.- Jakby się zapadli pod ziemię.- Zlady kończą się w wodzie, chyba naprawdę się utopili.- No! Trzeba będzie dla pewności zanurkować, tylko że tam akurat jest urwisko i jeststrasznie głęboko.- Baczność!Porucznik krzykiem przerwał to chaotyczne raportowanie.W pierwszej chwili natwarzach żołnierzy pojawiła się konsternacja.Nie wiedzieli, czy to żart, czy też może majorjest kilka kroków za ich bezpośrednim przełożonym i dlatego ten nagle przypomniał sobie oregulaminie.Nastała cisza, w której zgromadzeni w pokoju byli w stanie usłyszeć własneoddechy, ale nie dosłyszeli żadnego hałasu, żadnych kroków czy choćby szelestu munduru nakorytarzu.A więc nie mogło chodzić o majora.Mimo to ustawili się i czekali, aż porucznikzacznie mówić.Ten walczył z własnymi nerwami.Chcąc wywrzeć na wartownikach mocne wrażenie,przypomniał sobie, jak major postąpił z nim; to pozwoliło mu wzbudzić w sobie wściekłość,widoczną coraz mocniej w jego oczach, postawie, gestach.Musiał przekonać podwładnych,że sytuacja jest śmiertelnie poważna i nie mogą zachowywać się jak do tej pory.Marsowe czoło i ogień w oczach prawdopodobnie podziałały na żołnierzy, gdyż żadensię nawet nie poruszył, a ich twarze zarażały się od siebie strachem i dezorientacją.Już miałdo nich podejść i spojrzeć każdemu z osobna groznie w oczy, gdy poczuł ciepło i zorientowałsię, że się czerwieni.Od razu wiedział, że tak zadziałał alkohol i że teraz zionie nim jakkomin rafineryjny oparami gazów, nie powinien zatem zbliżać się do innych, jeśli nie chcewszystkiego zepsuć.Musiał zostać na progu i przejść do kolejnego punktu planu.Pewnym ruchemwyciągnął zza pleców butelkę i podniósł ją na wysokość oczu zaskoczonych mundurowych.Znowu pomyśleli, że to żartobliwy sposób zaproszenia ich na kolejkę, że ich szef chce, abyodreagowali nocne przygody.Porucznik szybko pozbawił ich złudzeń.- Major znalazł to pod poduszką na jednym z łóżek, kiedy my przeszukiwaliśmy plażę.Czyje to!? - wrzasnął.%7łołnierze zaczęli się bezwładnie tłumaczyć.- No co ty? Przecież my byśmy nigdy, nie moglibyśmy.- To musiała zostawić poprzednia zmiana. - Jak major znalazł? Co ty pleciesz? Przecież jego nie było w nocy.- Cisza! - Porucznik omal nie rozerwał sobie krtani.- Jakie  ty ? Jestem waszymprzełożonym.Macie odpowiadać tylko  tak lub  nie - nie przestawał wrzeszczeć.- Którypowiedział, że majora nie było w nocy? Byliście aż tak pijani, że nie pamiętacie odprawy?Czy może wcale nie macie mózgów? Pytam się po raz ostatni: czyje to? - Trząsł butelką iwskazywał każdego po kolei palcem.Nie uzyskał jednak odpowiedzi.%7łołnierze stali tylko, wciąż w przepisowej pozie,wystraszeni i zdezorientowani, wybałuszając oczy i rozdziawiając gęby.- Wychodzi zatem na to, że urządziliście tu sobie libację, a teraz nie macie odwagi sięprzyznać - kontynuował porucznik, już nieco spokojniej.- Mamy pełnić nadzór nadnajważniejszymi więzniami, jakich kiedykolwiek mieliśmy, kod czerwony przez cały czasprzebywania aresztowanych, mamy zachować szczególną ostrożność.A wy jak gdyby nigdynic chlejecie bimber i nasze ptaszki wyfruwają na wolność.Zrobiliście z tego miejsca, którema być ostoją praworządności, jakąś leśną melinę.Co wy sobie wyobrażacie? - krzyknąłznów, aż niektórzy podskoczyli.- Przecież w tym cholernym mieście obowiązuje prohibicja,a wy, ludzie, którzy powinni pilnować porządku i dawać obywatelom przykład, upijacie sięna służbie? Wszystkich was czeka postępowanie dyscyplinarne.Przerwał wreszcie, ale wciąż patrzył na swoich podwładnych z obrzydzeniem ipogardą.Zorientował się też, że tak bardzo wczuł się w swoją rolę, iż niemal uwierzył w to,co mówi.To go trochę uspokoiło - dało nadzieję na to, że i inni będą skłonni uznać tę wersjęwydarzeń za prawdziwą.Nie spuszczając oka z żołnierzy, zaplótł ręce za plecami, wciążtrzymając w jednej butelkę, coraz cięższą, i zaczął się kołysać w przód i w tył.- No co? Macie jakieś sensowne wytłumaczenie? - rzucił po chwili takiego bujania,które dla zgromadzonych było wymyślną torturą.Wiedział, że może liczyć jedynie na przyspieszony oddech swoich - jeszcze przedparoma minutami - kumpli z pracy, ale nie zamierzał przerywać przedstawienia.Kołysał sięcoraz szybciej, jakby eskalując zagniewanie.W końcu jednak rozluznił się i westchnął głęboko.Spuścił głowę i patrząc na swebuty, zaczął mówić zupełnie innym tonem:- Jesteśmy przyjaciółmi na służbie i nie tylko.Znamy się nie od dziś.Owszem,chlejemy czasem to gówno do upadłego, co nam przecież nie przystoi.Szczególnie mnie,waszemu przełożonemu.To, co się stało tej nocy, będzie dla mnie nauczką na przyszłość.Teraz już wiem, że nie należy się spoufalać się z podwładnymi.Ale przecież nie o mnie tuchodzi.Kiedy wy się zabawialiście w najlepsze, wasi dwaj koledzy walczyli z więzniami i stracili życie.Wypełniali swoje obowiązki sumiennie i liczyli, że przyjdziecie im z pomocą.Tymczasem nie miał kto stanąć w ich obronie.Wiecie, co będzie najlepszą karą dla was?Pójdziecie wszyscy razem do ich domów i powiadomicie rodziny o ich śmierci.Spojrzycie woczy ich żonom, matkom, ojcom i dzieciom i opowiecie, jak urządziliście sobie zabawę, żebypoprawić sobie humor bimbrem i rozładować stres, podczas gdy oni ginęli w obronie prawa isprawiedliwości.Tego było już za wiele dla strażników.Nie bardzo wiedzieli, co jest powodem tejawantury, skoro nie zrobili nic gorszego ponad to, co zwykle miało miejsce na dyżurach.Coprawda śmierć dwóch ich kolegów była przykrym doświadczeniem, ale nie poczuwali się doodpowiedzialności za to, co się stało.Zaczęli patrzeć po sobie z rosnącym przerażeniem,spodziewali się, że sprawa ma wymiar polityczny, a było wiadomo, jak kończą się politycznegierki na Wyspie.Niektórzy niemal mdleli, choć bali się wystąpić z szeregu, a jeden upadł napodłogę jak kłoda, oddychając coraz ciężej [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • lunamigotliwa.htw.pl
  •