[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.O'Neil rozkazał ludziom wejść na reje, gdziemimo wiatru byli bezpieczniejsi niż na spłukiwanym przez fale pokładzie.Narufówce trwali jedynie podtopieni Bambo i Danny, pilnujący koła sterowego, a nadziobie czuwał blady, coraz bardziej niespokojny Millard.W pewnym momencie niebo rozświetliła ogromna, przypominająca trójząbbłyskawica, a ja poczułem mocne szarpnięcie za ramię.Twarz nawigatora byławykrzywiona wściekłością. O'Connor, nie może pan narażać okrętu i nas wszystkich! wrzeszczał. Magdalena nie wytrzyma tego dłużej!Miał rację.Pomimo zdjęcia steng i założenia zapasowych sztagów masztytrzeszczały coraz głośniej, a wydęte żagle lada chwila groziły wydarciem z liklin. Na stanowisko, Millard! ryknąłem. Za pózno teraz, by zawrócić nazachód! Nieprawda! Wciąż jeszcze. Obejdziemy rafy od wschodu! Okręt wytrzyma, a ja nie mam zamiaruryzykować manewrowania wśród raf Gwadelupy czy gościny u pańskich cholernychrodaków! O'Connor, ty nadęty skur.Przerwał mu głośny trzask.Po przekątnej grotżagla otwarła się straszliwawyrwa, przez którą wyjrzała czerń skłębionych chmur.W tej samej chwili potężnafala, większa od wszystkich do tej pory, omyła pokład rufowy, a Bambo i Dannyznikli, skąpani w niszczycielskiej bieli.Starzy marynarze powiadają, że sztorm nigdy nie pozwoli, by z niego drwiono,i zawsze ukarze zuchwałego śmiałka, który stawił mu czoła.Czułem, że w tej otochwili gawędy z dziobowego kubryku zaczynają stawać się rzeczywistością.Wychylony kadłub okrętu wyprostował się w jednej chwili, a wtedy o prawą burtęroztrzaskała się potężna fala, niemalże go wywracając.Każda następna mogławepchnąć fregatę w rozszalałe odmęty.Jedynym ratunkiem była natychmiastowazmiana kursu, ale obaj sternicy byli martwi lub w najlepszym razie nieprzytomni.Rzuciłem się z paniką ku osamotnionemu kołu sterowemu, ale było już zapózno.Kolejna fala wypchnęła dziób Magdaleny w kierunku wiatru.W ustachpoczułem smak krwi, a przez skołatany umysł przemknęły mi porwane słowamodlitwy. I wtedy znów go ujrzałem.Diabeł morski szedł dumnie wyprostowany,ignorując kołysanie śliskiego pokładu, aż stanął przy kole sterowym.Uniósł szpadę tę szpadę, szpadę de Lanvierre'a! i jednym cięciem rozrąbał linę, która trzymałakoło w jednym położeniu.Uwolnione szczeble zamigotały, a okręt natychmiastzaczął skręcać do wiatru.Zdążyłem jeszcze dostrzec, że oczy diabła lśnią tryumfem.Oraz to, że ani jego kryza, ani poły surduta nie łopoczą w szalejącym sztormie.Głos Edwarda niósł się wyraznie w czystym, świeżym powietrzu świtu.Spracowani,zmęczeni marynarze przerywali pracę i patrzyli zdziwieni na dowódcę piechotymorskiej, który od kwadransa stał na dziobie i deklamował z trzymanej w rękuksiążki. Spadłem na okręt króla i na dziobieNa śródpokładzie, rufie i w kajutachRozpłomieniłem trwogę, a chwilamiByłem płomykiem w wielu naraz miejscach,Płonąc na stendze, rejach i bukszprycie,By pózniej znów się złączyć w jeden płomień.Słuchałem i ja.Stałem oparty o grotwanty i patrzyłem na zabarwione różemświtu niebo na horyzoncie i spokojniejsze, jakby ukojone jego blaskiem fale.Byłemledwie żywy ze zmęczenia, ale nie mogłem powstrzymać lekkiego uśmiechu.Mimowielu lat wspólnych podróży morskich Edward nadal nie pojął najprostszych nawetprawideł sztuki żeglarskiej.Na szczęście wyznawał zasadę, że przyznanie się dowłasnej niewiedzy to dyshonor dla dżentelmena, dlatego też przezornie znikał podpokładem, gdy tylko zajmowaliśmy się czymś bardziej skomplikowanym od ćwiczeńartyleryjskich czy niedzielnych apeli.Walka ze sztormem przerastała zaś gocałkowicie, dlatego też usunął się z widoku, gdy tylko rozpoczęły się przygotowaniado walki z żywiołem. A błyskawice Jowisza, zwiastuny Strasznych piorunów, niemknęły tak szybko Wzrok wyprzedzając.Trzask i ryk płomieni Siarczanych zdawałsię oplatać możną Postać Neptuna i kazał zuchwałym Bałwanom jego dygotać, tak,nawet Straszliwy trójząb zadrżał 2.Edward z trzaskiem zamknął książkę i podszedł do mnie z uśmiechem.Na jegozaczerwienionych, starannie ogolonych policzkach nie było znać najmniejszegodraśnięcia, co przy tym kołysaniu wydawało się wręcz niemożliwością.Nieskazitelnie czysty mundur i postawa wzruszonego pięknem natury dżentelmenasprawiały, że wyróżniał się wśród marynarzy niczym kogut w stadzie zmokniętychgołębi. Dzień dobry, kapitanie powiedział z lekkim ukłonem. Czyż to nie pięknydzień? Dzień dobry, poruczniku.Zaiste, ujmująco piękny.Cóż takiego postanowiłpan odczytać mojej załodze? Och, to mój ulubiony fragment z Burzy Szekspira uśmiechnął się Love.Zawsze marzyłem, by go wyrecytować podczas sztormu.Przy tych słowach zakreślił łuk ręką, wskazując na rzędy równych, lekkospienionych fal. Podczas sztormu? spytałem z niedowierzaniem.Miałem wrażenie, że Lovekpi sobie ze mnie w żywe oczy. Naturalnie. Edward kiwnął głową. Choć w nocy bujało nieco mocniej,nieprawdaż?Nie odpowiedziałem, gdyż nie lubiłem kląć na czczo.Starczyło, że zamknąłemoczy, a wciąż widziałem bałwany przewalające się w ciemności i ludzi O'Neila,marne kruszynki w paszczy żywiołu, którzy z poświęceniem życia wciągali nowegogrota, gdy na chwilę szkwał trochę zelżał.W uszach nadal miałem potępieńcze wyciewichru i huk fal, które nieomalże pochłonęły nasz okręt.To, że udało nam sięprzetrwać, zakrawało na cud.Czy diabły dokonują cudów? przemknęło mi przez głowę. Billy, kiepsko wyglądasz mówił Edward
[ Pobierz całość w formacie PDF ]