[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Opadł mu na krocze jak sznurserdelków i huśtał się tam nieprzyzwoicie.Olson zatrzymał się, pochylił, jakby po to, żeby pozbierać ischować wnętrzności (pozbierać i schować! - pomyślał Garraty na krawędzi ekstazy zachwytu i grozy) iwypluł wielki skrzep krwi.Znów ruszył.Twarz miał pełną słodyczy i spokoju.- O mój Boże! - Abraham odwrócił się do Garraty'ego, zatykając dłońmi usta.Twarz miał białą jakser; oczy wytrzeszczone i oszalałe z przerażenia.- O mój Boże, Ray, co za obrzydliwość, o kurwa, o Jezu!- Dostał torsji.Fontanna wymiocin trysnęła mu przez palce.No proszę, Abrahamowi cofnęły się ciasteczka, pomyślał leniwie Garraty.Trudno przestrzegaćwskazówki numer trzynaście, Abe.- Postrzelili go w bebechy - powiedział zza pleców Garraty'ego Stebbins.- Celowo.%7łeby nikt więcejnie próbował starego numeru z szarżą Lekkiej Brygady.- Won ode mnie! - syknął Garraty.- Bo ci łeb rozwalę! Stebbins szybko przesunął się do tyłu.- Upomnienie! Osiemdziesiątkaósemka, upomnienie!Rozległ się cichy śmiech Stebbinsa.Olson osunął się na klęczki.Głowa zwisała mu między ramionami, wsparł się na dłoniach.Huknęłabroń; kula oderwała kawałek asfaltu obok jego lewej dłoni i zrykoszetował z jękiem.Znów zaczął siępodnosić, powoli, ze znużeniem.Bawią się z nim, pomyślał Garraty.Wszystko to musi być dla nichstrasznie nudne, no to się z nim bawią.Macie frajdę, chłopaki? Macie ubaw?Zaczął płakać.Podbiegł do Olsona, upadł obok niego na kolana i przycisnął jego zmęczoną,rozpaloną twarz do piersi.Akał w śmierdzące włosy.- Upomnienie! Czterdziestkasiódemka, upomnienie!- Upomnienie! Sześćdziesiątkajedynka, upomnienie! McVries go szarpał.Znowu McVries.- Wstawaj, Ray, wstawaj, nie pomożesz mu, na litość boską, wstawaj!- To nieuczciwe! - tkał Garraty.Na policzku miał kleistą smugę krwi Olsona.- To po prostunieuczciwe! - Wiem.Rusz się.Rusz się!Garraty wstał.Szli szybko tyłem razem z McVriesem, patrząc na Olsona, który podniósł się zklęczek.Stał, szeroko rozstawiwszy nogi po obu stronach białej linii.Uniósł ręce do nieba.Kibice napoboczu westchnęli cicho.- Nie tak trzeba było! - wykrzyknął drżącym głosem, a potem padł jak długi.Umarł.%7łołnierze wpakowali w niego jeszcze dwie kule i bez ceregieli zwlekli ciało z drogi.Garraty czerpał niejaką pociechę z towarzystwa McVrie-sa.Szli bez słowa przez jakieś dziesięćminut.- Zaczynam w tym coś dostrzegać, Pete - powiedział wreszcie.- Jest jakiś wzorzec.To nie tylkobezsens.- Nie licz na to.- On odezwał się do mnie, Pete.Nie był martwy, dopóki go nie zastrzelili.%7łył.- Miał wrażenie, że tonajważniejsza rzecz z całego epizodu Olsona.Powtórzył to słowo: - %7łył.- I co z tego wynika? - McVries westchnął ze znużeniem.- On jest tylko pozycją z listy strat.Numerpięćdziesiąty trzeci.To znaczy, że jesteśmy trochę bliżej i nic poza tym.- Nie myślisz tak naprawdę.- Nie mów mi, co myślę, a co nie! Daj spokój, o co ci chodzi?- Na mój gust mamy dwadzieścia kilometrów do Old-town - powiedział Garraty.- Ja cię kręcę!- Wiesz, co ze Scrammem?- Nie jestem jego lekarzem.Zajmij się sobą.- Czym się tak gryziesz, cholera? McVries roześmiał się dziko.- Jest jak jest, jest jak jest, a ty chcesz wiedzieć, czym się gryzę! Gryzę się przyszłorocznymipodatkami dochodowymi.Gryzę się ceną zboża w Dakocie Południowej.Olsonem, tym, że miał bebechyna wierzchu, Garraty, że na końcu maszerował z bebechami na wierzchu, tym się gryzę.- przerwał iwalczył ze sobą, by nie zwymiotować.Nagle powiedział: - Ze Scrammem słabo.- Tak?- Collie Parker położył mu rękę na czole i powiedział, że jest rozpalony.Mówi od rzeczy.O żonie, oPhoenix, o Flagstaff, niesamowite rzeczy o Hopi, Nawaho i magicznych laleczkach.trudno zrozumieć.- Ile jeszcze wytrzyma?- Kto to wie.Nadal może przetrzymać nas wszystkich.Jest zbudowany jak bizon i strasznie sięprzykłada.Jezu, ale jestem zmęczony.- Co z Barkovitchem?- Przegląda na oczy.Wie, że wielu z nas będzie zadowolonych, gdy dostanie bilecik w jedną stronędo parku sztywnych.Zdecydował, że mnie przetrzyma, zajadły skurwysynek.Nie podoba mu się, żejeżdżę na nim jak na łysej kobyle.Mam u niego przesrane, wiem.- McVries znów wybuchnął dzikim,strasznym śmiechem.- Ale ma pietra.Nie gada, bo oszczędza oddech.Skupia się na nogach.- Wszyscy się na nich skupiamy.- No.Oldtown blisko.Dwadzieścia kilometrów?- Zgadza się.- Mogę ci coś powiedzieć, Garraty?- Jasne.Zabiorę to ze sobą do grobu.- Chyba ci się uda.Ktoś blisko czoła tłumu odpalił petardę i zarówno Garraty, jak i McVries podskoczyli.Kilka kobietzapiszczało.Zwalisty mężczyzna w pierwszym rzędzie zaklął z ustami pełnymi prażonej kukurydzy.- Wszystko to jest takie straszne - powiedział McVries -bo jest po prostu tandetne.Sprzedaliśmysamych siebie, prze-handlowaliśmy nasze dusze za tandetę.Olson był tandetny.Był też wspaniały, ale tosię nie wyklucza wzajemnie.Był wspaniały i tandetny.Taki czy siaki albo i taki, i siaki, umarł jak owadpod mikroskopem.- Jesteś nie lepszy niż Stebbins - rzekł z niechęcią Garraty.- Szkoda, że Priscilla mnie nie zabiła - dodał McVries.-Przynajmniej nie byłoby to takie. - Tandetne - dokończył Garraty.- Tak.Myślę.- Słuchaj, chciałbym się trochę zdrzemnąć.Nie masz nic przeciwko?- Nie.Przepraszam.- McVries wydawał się urażony.- To ja przepraszam - powiedział Garraty.- Nie bierz sobie tego tak do serca.To naprawdę.- Tandetne - dokończył McVries.Po raz trzeci roześmiał się dziko i odmaszerował.Garratypożałował - nie po razpierwszy - że nawiązał przyjaznie podczas Wielkiego Marszu.Przez to będzie trudniej.Już byłotrudniej.Kiszki drgnęły mu leniwie.Niebawem trzeba będzie je opróżnić.Zgrzytnął zębami.Ludzie będą sięgapić i śmiać.Obesra ulicę jak kundel, a potem ludzie zbiorą jego gówien-ko w papierowe serwetki iwłożą do słoiczka na pamiątkę.Niby niemożliwe, ale wiedział, że takie rzeczy się zdarzają.Olson z wypadającymi bebechami.McVries i Priscilla w wytwórni tekstyliów.Scramm buchający żarem gorączki.Abraham.ile wrzucisz do kapelusza, widownio?Garraty'emu opadła głowa.Drzemał.Marsz trwał dalej.Przez wzgórza, doliny, przez drogi, równiny.Ponad góry i łany do mej ukochanej.Garratyzachichotał, zstąpiwszy w mroczne rozpadliny swych myśli.Jego nogi dudniły na nawierzchni i luznyobcas szurał jak stara okiennica w wymarłym domu [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • lunamigotliwa.htw.pl
  •