[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Przeznastępną godzinę sytuacja nie uległa zmianie.Potem nastąpiło to, czego Gibbs lękał się niemniej niż ataku wilków.Trafił na kopny śnieg naniesiony prawdopodobnie przez nocną wichurę.Psy zapadły się po piersi i ustały w biegu.Zaklął, zeskoczył z sań, przywiązał do butów rakiety,przewiesił remington przez ramię i ruszył naprzód udeptywać ścieżkę.Husky pociągnęły sanie.Gibbs wiedział, że jeśli kopny śnieg ciągnąć się będzie z milę, to nie zdążą przed zmierzchem do brzegów La Butte.Jednakże szedł wytrwale i ubijał rakietami wąski przesmykwśród pagórków śniegu, sypkiego jak sól lub cukier.Jak długo to trwało?Gibbs nie liczył godzin, nie liczył i wilków, których przez ten czas na pewno nie ubyło.Dostosowały swój bieg do szybkości maszerującego człowieka, a niekiedy wybiegały daleko doprzodu, ustawiając się na linii trasy, którą musiał przebyć pocztylion.Gdy się zbliżał,rozpraszały się, lecz niechętnie, z widocznym ociąganiem.Powtórzyło się to kilkakrotnie, wcoraz krótszych odstępach czasu, w miarę jak tarcza słoneczna czerwieniała i chyliła się kuzachodowi.Zanim ostatecznie znikła, Gibbs zatrzymał się na nocny postój.Wiedział już, że tegodnia nie dotrze do La Butte.Był przerazliwie zmęczony wielogodzinnym ubijaniem ścieżki dla psów.Ledwie zdołałodwiązać rakiety, siadł na saniach ciężko dysząc.Widział, jak wilcza wataha zaprzestała biegu.Wilki posiadały kręgiem i od strony rzeki, i od strony porosłych rzadkimi brzozami zamarzłychmoczarów.Widział je przed sobą i za sobą.Nie wykazywały chęci do ataku, lecz co będzie wnocy?Gibbs podniósł się z trudem i sięgnął po siekierę.Wiedział, że bez ogniska naraża się nanieuchronny atak, ruszył więc ku najbliższej kępie brzóz.Psy poczęły warczeć, nakazał imspokój i począł rąbać, oblewając się potem mimo mrozu.Drzewo było twarde jak żelazo, boprzemarznięte, a suszu wśród liściastych drzew nie znalazł.Niebo poszarzało, gdy wreszcie uporał się z czwartym pniem i wszystkie poprzyciągał kusaniom.Rozgarnął śnieg i ułożył pnie w kształcie gwiazdy tak, że ich czuby stykały się w środkukoła.Poobłamywał gałęzie, cisnął na sam środek, dorzucił nieco zwiędłego mchu, wygrzebanegospod śniegu.Nie był nowicjuszem w rozpalaniu ognisk, ale tym razem zmarnował pół pudełkazapałek, nim z wilgotnego mchu i wilgotnych gałązek wydobył niewielki płomyczek i chmurędymu.Nigdy dotąd nie nocował w tym miejscu, zawsze zdążył przybyć przed zmrokiem do LaButte.A miejsce było otwarte na wszystkie strony, nie chronione gęstwą leśną przed wiatrem iczworonogimi napastnikami.Psy spoczywające w uprzęży warczały od czasu do czasu.Przyczyna była oczywista: wilki igłód.Gibbs uspokoił je, wołając każdego po imieniu.Nie mógł przerwać podsycania ledwietlącego się ogniska, a przecież potrzebny był wielki płomień.Stary, dobrze znany traperom Północy sposób układania ogniska w gwiazdę po to, aby nacałą noc starczyło opału, by ogień gorzał równomiernie, by nie było kłopotu ciągłego dorzucaniadrewna.Cztery gorejące pnie starczały na podsycanie ognia od zmroku aż do świtu.Do takiegocelu nadają się przesycone żywicą sosny, a brzoza to najgorszy opał.Niestety, świerkowo- sosnowy las pozostał daleko w tyle.Gibbs nie był ani cheechako ani greenhornem.Po wielu wysiłkach dał sobie radę zniesfornym płomykiem, który aż buchał, a raz niebezpiecznie przygasał.Wreszcie przybrałrozmiary gwarantujące ciepło na całą noc.Dopiero wtedy pocztylion zajął się rozmrażaniemkarmy dla psów.Podczas tej czynności raz po raz spoglądał w stronę koliska wilków.Wydałomu się, że nieco się zmniejszyło.Wilki nadal jednak znajdowały się zbyt daleko na celny strzał.Wyprzągł psy, nakarmił, a gdy zabrał się do pitraszenia własnego posiłku, niebo zdążyłocałkowicie pociemnieć.Skończył jeść, kiedy wzeszedł księżyc i błysnęły gwiazdy.Rozwinąłnamiot.Wiedział jednak, że spać w jego wnętrzu tej nocy nie będzie.Ustawiony namiot miał muosłaniać plecy przed podmuchami nocnego wiatru, a równocześnie zabezpieczać przed nagłymatakiem czworonożnych wrogów.Przysunął sanie do otworu wejściowego, siadł na nich i zapaliłfajkę.Musiał w tym celu zdjąć obie rękawice.Wydało mu się, że mróz nieco zelżał.Było topocieszające.W blasku księżyca mógł obserwować wilki tak dokładnie jak w dzień.Siedziałylub leżały; co pewien czas, bez widocznej przyczyny, zrywały się i podchodziły bliżej ogniska,by błyskawicznie odskoczyć, jakby w przeczuciu niebezpieczeństwa grożącego im ze stronyczłowieka.Czas upływał monotonnie, pocztylion z trudem opierał się ogarniającej go senności.Raznawet zdrzemnął się i ocknął, gdy wielki, bury cień znalazł się o kilkanaście kroków od ogniska.Gibbs chwycił strzelbę.Cień odskoczył w gwałtownym susie.Pocztylion pociągnął za spust.Pierwszy strzał chybił, drugi dosięgną! uciekiniera i rozpłaszczył go na śniegu.Gibbs czekał zkolbą przy ramieniu, lecz widząc nieruchomość zwierzęcia odłożył broń i zajął się nabijaniemfajeczki.Czuł zmęczenie i uznał fajkę za środek odpędzający sen.Istotnie, póki palił, poty miałoczy szeroko otwarte, baczne na to, co dzieje się dokoła.Lecz wypalił się tytoń, a życie ocaliłymu jedynie psy.Zbudził go wściekły charkot, skowyczenie, ujadanie.Wokół ogniska wznosił się i opadałtuman drobnego śniegu, kłębiły się i przewracały walczące zwierzęta.Wilki zaatakowałyzaprzęg.Nie wiedział, dlaczego nie rzuciły się wpierw na niego, ale domyślił się, że to huskywystąpiły w jego obronie.Gromada czworonogów kotłowała się o kilka kroków od sań.Zerwałsię.Wtedy ze środka kłębowiska wyskoczyły dwa wilczury.Nie miał czasu na mierzenie, niemiał czasu nawet na przyłożenie kolby do ramienia.Strzelił dwukrotnie z ręki.Jeden z wilków runął natychmiast, drugi zdążył wykonać skok i legł nieruchomo. Pózniej sprawdziłem  opowiadał Gibbs. Oba dostały kulami prosto w łeb.O, namorsy Tobiego, to były chyba najlepsze strzały w moim życiu! Po strzałach splątany kłąb zwierząt rozpadł się, wilki pognały wielkimi susami.Gibbs strzeliłpo raz trzeci.Chybił.W chwilę pózniej cienie znikły, rozproszyły się.Złowieszczy charkotucichł, ozwały się psie jęki i skomlenia.Przyszła pora rachowania strat.Dwa psy leżały nieruchomo, Gibbs obejrzał je dokładnie.Były martwe, pokryte skrzepłą krwią, która już zdążyła zamarznąć.Straszliwe rany wzdłuż szyi,barków i boków, powyrywana sierść wraz z płatami skóry  oto jak wyglądały Bob i Jos.Lecz iz pozostałych przy życiu ani jeden nie wyszedł cało.Na szczęście wszystkie mogły biegać.Zwitało, więc Gibbs wykonał to wszystko, co zwykł wykonywać każdego ranka, i ruszył wdalszą drogę.Wilki znikły, a od brzegów La Butte, jak kalkulował, nie mogło go dzielić więcejniż trzy mile.I kopny śnieg znikł ustępując miejsca twardej gładzi.Pocztylion nie siadł nasankach, huski były wyczerpane walką, poranione, a liczba ich zmniejszyła się do sześciu.Podróż odbywała się więc powoli, na szczęście bez żadnych przeszkód [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • lunamigotliwa.htw.pl
  •