[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Robert rozejrzał się dokoła.Daleko, po horyzont,płaszczyzna prerii i.nic więcej.Ani śladuspadzistości, która zapowiadałaby wąwóz. Spętaj konie, zabierz broń  rozkazał Bob.Robert wykonał polecenie, mimo że rzucone zostałoprzykrym, aroganckim tonem.Lecz przecież to Bobbyłkierownikiem wyprawy i bez względu na formęwydawanych poleceń należało je wypełniać.Wyjąłwinchester z futerału zawieszonego przy siodle, spętałzwierzęta i dodatkowo, na długich linkach, przywiązałje do kołków, które wydobył z juków i wbił w ziemię. Chodz za mną  mruknął Bob  i nie hałasuj.Przeszli kilkadziesiąt kroków, gdy nagle płaszczyznaurwała się.Bob padł na ziemię, Robert go naśladował.Zerknął w dół.Stroma ściana spadała głęboko, prze-rażająco głęboko.To był właśnie wąwóz, o którymwspominał szeryf.Wydawało się, że nie ma sposobudotrzeć do jego dna, bo i przeciwległe zbocze spadałopodobną stromizną.Robert na próżno wytrzeszczałoczy wypatrując ścieżki, a równocześnie szukając śla-dów jakiejkolwiek budowli.Pewnie wznosiła sięgdzieś na prawo, tam gdzie biegła ta rozpadlina,zdawało się, nie mająca kresu. Idziemy  zdecydował wreszcie Bob.Przebyli kilkanaście jardów, aż dotarli do miejsca, wktórym gładkie dotąd zbocze opuszczało się tara-sowate, małymi występami skalnymi.Wystarczyło nie-co zręczności, aby zejść na samo dno wąwozu. Schodzimy!  zakomenderował Bob. A konie? Chcesz je sprowadzić? Ano spróbuj, mój mądra-lo.To będzie ciekawy widok.Robert tylko wzruszył ramionami. Tam w prawo istnieje zejście wygodniejsze zauważył po chwili Bob  nawet konie się przecisną,ale to daleko, szkoda czasu.Robert miał nieco inny pogląd w tej sprawie, pozo-stawienie zwierząt na pustkowiu, bez dozoru, uważałza czyn lekkomyślny, lecz i tym razem nie odezwał się,pragnąc uniknąć kłótni.Ostrożnie dotarli do dna wąwozu pokrytego skąpątrawą wyrosłą na jałowej, piaszczystej glebie.Bob przyłożył palec do ust na znak milczenia i po-czął posuwać się tuż pod ścianą wąwozu.Wędrówkanie trwała długo.Robert dostrzegł ciemną budowlę, wzniesioną z nie okorowanych bali, w których wyciętowąziutkie okienka, tym tylko różniące się od strzelnicdawnych blockhausów, że zaopatrzono je w szyby. Zaczekaj  szepnął Bob, a kiedy Robert przy-stanął, podbiegł i kopnął nogą nieforemne drzwi.Był to postępek niezgodny z zaleceniami szeryfa.Przecież mieli zachowywać się uprzejmie w stosunkudo przypuszczalnych mieszkańców budynku, a waleniebutem w drzwi na pewno nie zaliczało się do aktówgrzeczności.Drzwi skrzypnęły przeciągle i Bob zniknął we wnę-trzu.Po kilku sekundach wysunął głowę. Chodz, nie ma nikogo.Robert z winchesterem w dłoni przekroczyły próg.Wewnątrz było szaro i duszno.Niezdrowy, stęchłyodór unosił się w powietrzu.Zrodek izby, bo to byłatylko jedna izba, zajmował stół sklecony z kilku deseki wbity czterema pniakami w twarde klepisko.Zastołem, podobnie umocowana, ciągnęła się ława.Podścianą, w rogu, prymitywny tapczan, przymocowanedo czterech kołków drewniane ramy obciągnięte bizo-nia skórą, pomarszczoną i prawie całkowiciepozbawioną włosia.W przeciwległym kącie równopoukładane, poczerniałe kamienie oznaczać mogłytylko palenisko prymitywnego pieca bez komina.Wsumie wnętrze wyglądało na mieszkanieniewybrednego trapera, takie jakie wznoszono wbezludnym kraju, wśród pustkowi pierwotnejprzyrody; kilkaset, lecz nie kilkanaście mil odWichita Falls. Nie ma nikogo  z rozczarowaniempowiedział Robert. Genialne spostrzeżenie!  zakpił Bob.Murphy musiał się pomylić.Tu nikt nie gościł od lat.Robert zapomniał na chwilę o swejpowściągliwości, bo odkrył przyczynę, którapozwoliła mu wyrazić odmienny pogląd. To nie jest takie pewne  zauważył. Nie jest takie [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • lunamigotliwa.htw.pl
  •