[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Chłopiec z pewnością był całkiemszczęśliwy i miał mnóstwo zajęć, jako że w roku 1923 dziadkowie znowuzaczęli mieszkać w Paryżu.Nie brakowało mu przyjaciół ani przyjemnościżycia w rodzinie, był przecież kuzynem dla licznych wnuków w rodzie.Paulowi coraz trudniej było jednak myśleć, że naprawdę ma syna.Dziecko, które widział tylko raz w pierwszym roku wojny, jako oseska,żyło już ponad dziewięć lat w rozłące z ojcem.Gdyby Paul nie wybrałkariery dyplomaty, skazanego na podróże w najdalsze zakątki globu napolecenie rządu, chłopiec wróciłby do niego zaraz po zakończeniu wojny.Choroby markiza i markizy stworzyły nieznośną sytuację, ale Paul czuł, żema wobec nich zbyt duży dług wdzięczności za opiekę nad Brunem wczasie wojny, żeby niespodziewanie zabierać dziecko.Równałoby się toskazaniu na tragiczny koniec ludzi, którzy już stracili tak wiele.W każdym liście przypominali mu o utracie Laury.Listy byłyutrzymane w spokojnym tonie, ale przez to oddziaływały jeszcze silniej,Paul podejrzewał bowiem, że Saint-Fraycourtowie zmuszają się dopowściągliwości, nie chcąc rozdrapywać ran.Bruno był wszelako synem Paula.Jego miejsce było przy ojcu.Mimo nieuniknionego rozwoju wypadków, sytuacja stała się nienaturalna.Nikogo nie można było za nią winić, a zarazem należało winić wszystkich.Paul postanowił, że gdy tylko rozlokuje się w konsulacie w Cape Town,sprawy urzędowe zaczną iść gładko, a Eve z dziewczynkami wprowadząsię do nowego domu, pojedzie z wizytą do Paryża i nie wróci stamtąd bezBruna.* * *Paul de Lancel szedł zakłopotany w kierunku wejścia do szkołyBruna.Był czerwiec 1925 roku.Właśnie przyjechał do Paryża inatychmiast złożył wizytę markizie de Saint-Fraycourt.Pomyślał, żekosztowało ją wiele wysiłku, by przyjąć go na łożu boleści.Wiedział, żedla tak dumnej kobiety konieczność bezradnego leżenia w łóżku, wwyszywanym szlafroku skromnie narzuconym na nocną koszulę, musistanowić upokorzenie, mimo iż markiza domagała się, by powitać goosobiście.Była bardzo blada, mówiła powoli i z wyraznym cierpieniem wgłosie, choć utrzymywała, oczywiście tak jak powinna, że już zdrowieje.Paul uznał, że to rak.Markiz de Saint-Fraycourt pomijał w listach naturęchoroby żony w taki sposób, który zgodnie z doświadczeniami Paulazawsze oznaczał raka.Markiz nadal utrzymywał, że tylko obecność Bruna zachowuje żonęprzy życiu, Paul powiedział sobie jednak, że bez wątpienia markiza musiprzedkładać przyszłość chłopca nad własne cierpienia.Kiedy powiedziałjej o planie zabrania Bruna, żeby dalej wychowywał się przy ojcu,wyraznie starała się ukryć oznaki nieszczęścia i nie próbowała odwodzićgo od tego zamiaru.Czy to możliwe, że sama widziała bliskość własnegokońca i dlatego była zdolna do takiego poświęcenia? Czy była już takwyczerpana, że nie miała sił, by zatrzymywać chłopca, czy też przemawiałprzez nią dogłębny altruizm? Paul pomyślał, że jej nie rozumie i nigdy niezrozumie.Markiza Saint-Fraycourt należała do tej części Paryża, dootoczonego murami, zamkniętego, pełnego tajemnic serca Ancien R�gime,gdzie ciągnie się jakby labirynt szarych fortec, budynków chronionychmurami wokół dziedzińców, na które nikt nieproszony nie ma wstępu,otoczonych rozległymi ogrodami, których nie ogląda niczyje oko pozaszlachetnie urodzonymi właścicielami, mieszkającymi w harmonijnychprzestronnych pokojach z trzeszczącymi parkietami.Jakże niezwykłe byłoto dla niego, człowieka wyrosłego w otwartych przestrzeniach Szampanii,biegającego z psami po zamku i okolicach.Lancelów zbyt zajmowałodoglądanie winorośli, by zamieniali w rytuał tradycję, ale tutaj, w SiódmejDzielnicy, gdzie wciąż jeszcze żyli potomkowie najznakomitszych rodówFrancji, kult przodków był wyczuwalny w powietrzu jak kadzidło.Paulskręcił za róg i stanął na krawężniku w oczekiwaniu na runa, który zakilka minut miał wyjść ze szkoły.Chłopiec wiedział, że spotka ojca, alePaul nie napisał jeszcze synowi o zamiarze zabrania go ze sobą.Doszedłdo wniosku, że musi oznajmić mu to osobiście.Masywne drzwi zakołysały się na zawiasach i pierwsza grupachłopców wypadła na dwór.Paul zorientował się natychmiast, że są zamali.Bruna na pewno wśród nich nie było.Paul stał w napięciu, pełenniepewności.Najpierw sądził, że będzie mu łatwiej spotkać się z synem wten sposób, na świeżym powietrzu, ale teraz tęsknił do formalnego nastrojuw salonie Saint-Fraycourtów, do obecności innych ludzi, do zatarciakonturów tego trudnego, zbyt długo odkładanego zjednoczenia.Przed szkołą pojawił się następny tłumek chłopców, wszyscy ubranijednakowo w niebieskie swetry, szare flanelowe szorty i czapki nagłowach.Przez piersi zwisały im brązowe torby na książki.Chłopcyzatrzymali się w drzwiach, żartowali jeszcze przez chwilę i dopiero potemrozeszli się w różnych kierunkach, wymieniając na pożegnanienieodzowne męskie uściski dłoni.Najwyższy z chłopców podszedł do Paula.- Dzień dobry, ojcze - powiedział spokojnie Bruno, wyciągając rękę.Paul uścisnął ją machinalnie, zbyt zaskoczony by wydobyć z siebie głos.Nawet nie przypuszczał, że dziesięcioletni Bruno jest taki wysoki;dorównywał wzrostem czternastolatkom, których widywał Paul.Czysty,wysoki i pewny głos należał do dziecka, ale uścisk dłoni chłopca byłenergiczny, a rysy twarzy wyraznie ukształtowane.Patrząc na syna, Paulzamrugał ze zdziwienia: zobaczył długi, chudy, wypukły nos Saint-Fraycourtów, a do tego nieoczekiwanie małe, roześmiane usta, jedyny rysharmonijnej twarzy budzący pewien zawód, reszta bowiem zwracałauwagę wyrazistością.Zmieszany Paul stwierdził, że uciekła mu chwila, w której mógłobjąć syna.Uświadomił to sobie, idąc obok chłopca.Chyba nawet dobrzesię stało, jego poza była z pewnością ciężko wypracowana, uścisk zaś, atym bardziej pocałunek, mógłby ją zburzyć.- Bruno, nawet nie wiesz, jaki jestem szczęśliwy, że cię widzę -powiedział Paul.- Czy wyglądam tak, jak się spodziewałeś, ojcze? - spytał grzecznieBruno.- O wiele lepiej, Bruno, o wiele, wiele lepiej.- Babcia mówi, że wyglądam dokładnie jak moja matka - ciągnąłspokojnie Bruno, a w miarę jak mówił, Paul dochodził do przekonania, żewidzi przed sobą małe, pełne usta Laury.Dziwnie szokowały go namęskiej twarzy.- To prawda, to istotnie prawda.Powiedz mi, Bruno, czy lubiszszkołę? - Już pytając, Paul przeklinał się za banał, który dzieci zawszesłyszą od dorosłych.Ale Bruno rozchmurzył się, miejsce postawydorosłego zajął stosowny do jego wieku entuzjazm.- To jest najlepsza szkoła w Siódmej Dzielnicy, a ja jestemgospodarzem klasy.- Bardzo się cieszę, że to słyszę.- Dziękuję, ojcze.Są chłopcy, którzy muszą się uczyć o wiele więcejniż ja, ale ja dostaję najlepsze stopnie.Nie boję się nawet egzaminów
[ Pobierz całość w formacie PDF ]