X


[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Sprzeda ranczo i zastawi jankeską duszę diabłu, byle odzyskaćcórkę.Montana nie wierzył własnym uszom.Zaciął zęby i sprężył się wsobie.Lavery podniósł się z krzesła. Oni oboje  moja krew  mówił Tonio. Czy ojciec chce, że-bym własną wymienił na pieniądze?Rubriz, patrząc na niego, zajęczał głośno i przeciągle, jak gdyby111 zaczynał przeczuwać, że na pewne instynkty wychowanka nie znajdziesposobu.Zdusił słowa, które pchały mu się na usta.Lavery dobył gło-su. Córkę, Rubriz? Czy mówiłeś o mojej córce?Rubriz wzniósł się na palcach i pokazał na sufit. Twoja córka jest w moim domu, w moich rękach!  zapiałtriumfalnie. Kiedyś ty byłeś górą, jankesie, i nie szczędziłeś bata.Dziś należy do mnie.Mam ciebie i mam twoją córkę.Tak! Tak! Mamwas oboje.Mogę robić z wami, co mi się podoba.Lavery zatrząsł się.Spojrzał na Tonia i rzekł: Więc ja przyznawałem się do ciebie, nędzny tchórzu!? Nie bij go, Tonio  przestrzegł radośnie wychowanka Rubriz.O! Jankesi umieją urągać, póki im się nie wyrwie języków.Nie dotykajgo, póki nie pomyślę, co z nim zrobić, a jeżeli. Spokojnie!  uciszył go Tonio i oparł mocno ręce o stół.Jegourodziwa twarz okryła się szarą bladością.Zwrócił się do Lavery'ego: Ona jest bezpieczna, se�or.Nie wiedziałem, bo skąd mogłem wie-dzieć. Co ty gadasz?  szczeknął Rubriz. Usprawiedliwiasz się przednim? Tonio!  Czy ty. Puść ich, ojcze! Puść ich prędko, bo  oszaleję.Rubriz, popatrzywszy serdecznie na Tonia, podszedł, objął go zaramiona i poprowadził ku drzwiom. Mnie to zostaw, Tonio.Odeślę ich, nie natychmiast, ale w każ-dym razie niedługo.Może jeszcze tej nocy.Może tak będzie najlepiej.Tak, rzeczywiście, lepiej nie żądać okupu.Nie bój się, Mateo Rubriznie zrobi ci wstydu.Stanie się podług twojej woli.Idz się położyć.Idzspać.Poślę Onatego, żeby ci zagrał na skrzypcach.Muzyka dobrze robina sen.Co, synku? Do diabła ze skrzypcami! Wolę być sam.I Tonio wyszedł.Rubriz, przytrzymując drzwi, wyglądał za nimchwilę.Gdy się odwrócił, na twarzy jego malowało się zamyślenie.Zamknął drzwi, oparł się o nie plecami, odrzucił głowę w tył i przy-mknął oczy.Lavery chciał coś powiedzieć i powstrzymywał się.Może chciałopanować drżenie ust.Gdy się odezwał, głos brzmiał spokojnie. Co się tyczy mojej córki, Rubrizie, masz słuszność.Pozwól mi ją112 zobaczyć, pozwól zabrać bezpiecznie do domu, a dam ci tyle pienię-dzy. Pieniędzy, pieniędzy, pieniędzy!  zaskrzeczał Rubriz podno-sząc głos do przerazliwego wrzasku. Podli jankesi nie potrafią mó-wić o niczym, tylko o pieniądzach.Chciwe gardła jankesów łykałybysame pieniądze.Miguel, Mario, do mnie!Drzwi otworzyły się pośpiesznie. Wezcie tego człowieka! Skrępujcie, żeby się nie mógł ruszyć.Je-den niech siedzi i świeci mu w twarz latarnią.Jeżeli ucieknie, zwiążęwas razem i położę nagich na piasku, żebyście się upiekli na słońcu.Bierzcie go i jazda! Umknie  zapłacicie życiem.Pamiętajcie.Wyprowadzili jeńca, a Mateo jeszcze zawołał za nimi: Przyślijcie mi Roberta.Niech ten stary rozbójnik tu przyjdzie!Rubriz upadł na krzesło i głowę oparł w taki sposób, jakby się przy-glądał sufitowi.Ale oczy miał zamknięte.Montanie przyszło na myśl, że może najprostszym rozwiązaniemtych powikłań, tego gordyjskiego węzła, byłoby strzelić Rubrizowi włeb i, korzystając z zamętu, jaki by wtedy wybuchł, ratować się uciecz-ką z rodziną Laverych.Tonio jako herszt bandy postąpiłby na pewnopo ludzku.Ale celując, Montana dostrzegł siwiznę Rubriza, a po dru-gie, zbój miał zamknięte oczy. Nie, nie mogę.Głupi jestem, ale.Nie mógł pociągnąć za spust.Nawet zabicie bestii może być wpewnych okolicznościach morderstwem.Drzwi otworzyły się.Wszedł drab pięćdziesięcioletni, szurając bo-symi nogami.Strój jego był jeszcze bardziej skąpy niż u Rubriza.Niemiał mycki i szmaty na szyi.Lecz z twarzy biła pewność siebie.Była toszeroka twarz ze skórą tak mocno naciągniętą, że na kościach policz-kowych i na brodzie grały światełka.Włosy miał siwe, brwi siwe, rzęsysiwe, skutkiem czego, gdy spuszczał powieki, wydawało się, że nie maoczu.Podszedł bez słowa do herszta i stanął przy jego krześle. Berto?  zapytał Rubriz nie otwierając oczu. Tak. Przygrzej wina.113 Roberto poszedł do komina, nalał czerwonego wina do garnka i po-stawił na węglach.Wziąwszy z półki korzeni, domieszał do wina.Sie-dząc na piętach, mieszał płyn, póki nie zaczął parować.Wtedy wróciłdo stołu i nalał wina do dużego kubka, który wetknął Rubrizowi wrękę.Ten podniósł głowę i pił z wielkim wysiłkiem.Jęknął, wsparł głowę i oddał kubek. Wypij resztę, Berto.Powiedziawszy to nie zamknął ust.Opuszczone wargi i zamknięteoczy upodobniały go do umarłego. Ja nie pijam ciepłej lury, wolę tequila  odpowiedział łagodnieBerto. yle czynisz.Brzuch jest większy od głowy i trzeba o niego dbać.Mój brzuch jest stary i zimny, Berto, to muszę się podgrzewać gorą-cym winem.Słowom tym towarzyszyły głuche jęki. Moja głowa też jest stara  mówił dalej. Zmęczona.Za dużomam do myślenia.Muszę myśleć za Tonia, za ciebie, za wszystkich.Moja głowa jest znękana, Berto.Berto skosztował wina, skrzywił się, odstawił kubek.Stał chwilę zespuszczonymi powiekami.Wydawało się, że obaj są bez oczu. Tyś także stary  dodał Rubriz. Ile sobie liczysz wiosen, mójBerto? Ja? Czterdzieści.Nie, skłamałem.Czterdzieści jeden. Daj mi rękę, Berto.Berto ujął herszta za rękę. Bóg przebaczy ci kłamstwo, Berto, bo chytrze zełgałeś.Maszpięćdziesiątkę, Berto.Ja ci przebaczam, bo cię lubię.Obaj jesteśmystare konie, przyjacielu.Młokosy nic nie rozumieją.Nie osłuchali siędostatecznie z muzyką kul.My, doświadczeni, znamy się na tej muzy-ce.Czy ona tobie zbrzydła? Nie, se�or  odpowiedział Roberto.Rubriz, jakby się nagle ocknął, zarechotał po cichu. Stary diable, stary tygrysie, niesyty krwi! Hej, Roberto, mój bra-cie! O tamtych nie dbam, ale ty jesteś mi bratem. Tak, se�or.114  Ale stary jesteś i nawet Bóg na to nie poradzi. Tak, se�or. Jesteś tak stary  ciągnął Rubriz  że świeża niewinna dziew-czyna tyle znaczy dla ciebie, co malowidło.Taki już jesteś stary, bied-ny Berto. O, nie, se�or. Co, nie? Nie, se�or  powtórzył Roberto. A!? Więc to tak, stary hultaju, więc to tak? Tak, se�or. To posłuchaj.Czy wiesz, że mam w domu kobietę, piękną młodądziewczynę, Amerykankę? Tak, se�or.Młoda, ale jankeska.Rubriz zaśmiał się. Nie warto, co?Berto podniósł ręce, poruszając palcami w taki sposób, jakby prze-sypywał piasek. Może i nie warto. Możesz sobie na nią zarobić.Dziewka ma ojca.Byłbym bardzo bardzo  zadowolony, gdyby ojczulek zmarł  het! w górach  niewiadomo gdzie.Jego śmierć lepiej by mi zrobiła na żołądek niż gorącewino.Berto podrapał się po brodzie. Gdyby go przycisnąć, rzygnąłby pieniędzmi obficiej niż krwią.Tu Rubriz wpadł w pasję. Ty, stary parszywcze, ty będziesz za mnie myślał? Nie, se�or.I Berto, kopiąc podłogę bosymi nogami, uśmiechał się do siebie. Zabierz oboje  rozkazał z porywczym gestem Rubriz. Oj-czulkowi przerżnij gardło, a z dziewczyną możesz zrobić co ci się żyw-nie podoba, byle tu już nie wróciła. Rozkaz, se�or. Co?  ryknął herszt. To tak mi dziękujesz?Roberto oblizał się czerwonym językiem. Dziękuję, se�or.115  Masz tu pieniądze na drogę.Rubriz wyjął skórzany worek, ściągnięty rzemykiem i rzucił w po-wietrze [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • lunamigotliwa.htw.pl
  •