[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Wlepił wzrok w postaćmężczyzny, który wyróżniał się wśród otaczających go ludzi: lśniącazbroja i czerwona peleryna jasno mówiły o jego wysokiej pozycji.- Czy to de Nogaret? Przyjechał tu osobiście? - Zwiadom, że de Berenger nie słucha, sam odpowiedział sobie na pytanie.- No tak, przyjechał, ten zawszony kundel.Chciał sam zająć La Rochelle.Teraz żałuję,że zacumowaliśmy poza zasięgiem kuszy.Mógłbym go stąd zastrzelić.118Uderzenia o kadłub dały znak, że przybyły łodzie podpalaczy, i kiedytylko znalezli się na pokładzie, de Berenger nakazał zwrot i wypłynięciena morze.Kiedy dziób galery zaczął się odwracać, Sinclair okręcił się wprzeciwną stronę, nie odrywając wzroku od odległej sylwetki de Nogareta.Między nimi grad bezużytecznych bełtów spadał do wód portowych, aWill miał przyjemność zobaczyć, jak kanclerz króla wymierza ciosstojącemu obok człowiekowi, po czym znika w tłumie, najwyrazniejzmierzając do pustej komturii.Wtedy Will odwrócił się plecami do nabrzeża, czując kłębiący się wjego duszy gniew i usiłując oczyścić głowę z myśli o tym, co się dokonało.Nie miał czasu na płonne złorzeczenia; musiał teraz myśleć o przyszłości.Przed nim obramowana ujściem portu potężna galera admirała cięła ostatniodcinek spokojnych wód, a jej wiosła wyrzucały w powietrze krople wody,lśniące niczym diamenty w słońcu, które już wschodziło za nimi, nadmurami i wieżami La Rochelle, podczas gdy elegancki, szybki okręt unosiłpodwójny ładunek - skarb i zbiegów - z dala od króla Francji.Na jegorufie Will widział patrzącą w tył, na ląd, postać owiniętej w pelerynę zkapturem kobiety, baronowej de Saint Yalery.2Sześć godzin pózniej ponownie stali na kotwicy, tym razem w maleń-kim porcie bezimiennej wioski rybackiej; przepłynęli cztery mile napołudnie, wzdłuż wybrzeża.Ludzi w wiosce mieszkało niewielu, lecz byłotam solidne kamienne nabrzeże i spory fragment płaskiego lądu podgórującymi nad nią klifami, więc pomieściłaby się tam siła nawet większaniż mała armia, która dotarła tam wraz ze światłem poranka.Will opierał się z założonymi na piersi rękami o niski reling na rufiegalery i przyglądał tętniącej dookoła krzątaninie, poznając różnice międzyflotą i armią.Obie wymagały rozporządzania samymi zbrojnymi, a takżeich karmienia i transportu, lecz Will wiedział, że ani on, ani jego bratKenneth nigdy by nie zorganizowali tak gładkiego i łatwego zejścia na ląd.Kenneth mignął mu wcześniej na nabrzeżu, ale szybko zniknął; niezaskoczyło to Williama, który wiedział, że jego młodszy o trzy lata bratma dość rozsądku, aby nie plątać się pod nogami i pozwolić marynarzomrobić to, na czym znali się najlepiej.Poprzedniej nocy, przed opuszczeniem La Rochelle, Saint Valery i deBerenger zaplanowali do pewnego stopnia to popołudnie, lecz nie znaliwsi, do której mieli zawinąć; wiedzieli, że rozmiar i warunki nieznanegoportu w jakiś sposób ich ograniczą.Sinclair mógł im o nim opowiedzieć,ponieważ to on go wybrał - odwiedził to miejsce lata wcześniej i wciąż jepamiętał - ale tej nocy miał własne obowiązki, a im nie przyszło do głowy,aby go odszukać.Okazało się, że mimo solidnego kotwicowiska nabrzeżejest bardzo małe i mieści naraz tylko dwa okręty, za to wyposażone było wdzwigi i podnośniki służące do opuszczania łodzi rybackich na fale ipodnoszenia ich, więc de Berenger znajdował się teraz na lądzie inadzorował pracę.120Will patrzył, jak na śródokręcie jednego ze statków towarowychopuszczano parę koni.Był pod coraz większym wrażeniem zarównozaradności brygad załadunkowych, jak i szybkości, z jaką okrętyzajmowały po kolei miejsce w porcie: nowa para szykowała się dopodholowania za cumę do brzegu, kiedy odbijały od niego załadowane jużokręty.Statki towarowe Zakonu bardzo różniły się od galer admirała,zarówno pod względem wyglądu, jak i funkcji.Zbudowano je z myślą ojak największej pojemności i stabilności; większość miała dwa maszty, atrzy z nich były trzymasztowe.Wszystkie były szerokie i miały sporezanurzenie, kiedy je załadowano, więc robiły wrażenie masywnych iniezgrabnych w porównaniu z chroniącymi je jednostkami bojowymi.Przyglądając się ich załadunkowi, Sinclair uznał jednak, że są na swójsposób piękne, i poczuł podziw dla zręczności, z jaką ich doświadczonezałogi, składające się w całości z braci świeckich Zakonu, manewrowałynimi w małym porcie.Wiedział, że załogi galer są równie umiejętne, lecz pod innymiwzględami, i znacznie bardziej /dyscyplinowane.Załogi statków towa-rowych tworzyli zawodowi marynarze, zatrudniani przez Zakon lubnależący do niego; na galerach pływali walczący żeglarze, serwienciZakonu, którzy woleli służyć na morzu niż na lądzie.Ta druga grupa żyła,żeglowała i walczyła zgodnie z wojskowym i zakonnym drylem; ichżyciem kierowała morska wersja reguły Zakonu, więc każdego dniamodlili się i wypełniali zakonne obowiązki, choć załodze nie będącej nasłużbie pozwalano spać całą noc i odzyskać siły.Ich głównymobowiązkiem była ochrona potężnej noty handlowej Zakonu.Sinclair spojrzał w stronę śródokręcia galery, na rzędy wioślarzyusadowionych na ławkach, z których najbliższy znajdował się dobredwanaście stóp pod pokładem rufowym.Na burtach było po osiemnaściewioseł, wszystkie takie same: długie, ciężkie, eleganckie.Potrafiłyrozpędzić okręty do zadziwiającej prędkości nawet bez pomocyogromnego kwadratowego żagla.Sinclair usłyszał, że ktoś go woła, i wyjrzał za reling; tuż pod nimzatrzymała się długa, wąska łódz z ośmioma wioślarzami.Z rufy patrzyłna niego admirał, który machnął ręką w stronę wioski i krzyknął:- Dołącz do mnie na brzegu.Będę rozmawiał z de Berengerem.Will ponownie uświadomił sobie różnicę między ruszaniem się po121wodzie i po lądzie.Jego galera - okręt wiceadmirała - była przycumowanamniej niż jedną dziesiątą mili od krańca nabrzeża, co na lądzie równałobysię może dwustu krokom, odległości, którą Will mógłby pokonać w kilkachwil, nawet gdyby wcześniej musiał osiodłać konia.Tym razem jednakmusiał wezwać łódz i wioślarzy, przejść z galery na łódz z wyjątkowąostrożnością szczura lądowego, który nie ufa zachowaniu wody iunoszących się na niej jednostek, oraz dać się przewiezć na koniecnabrzeża.Spotkał się z Saint Valerym dopiero po trzech kwadransach.Kiedy Will wydostał się z łodzi na falochron, powitał go niedzwiedzimuściskiem brat Kenneth.Wyplątawszy się z szerokim uśmiechem, Willdotknął kolczugi Kennetha." Dobrze cię widzieć, bracie.Z braku łez i zgrzytania zębami wnioskuję,że wszystko poszło jak należy.Towary są bezpieczne?" Wszystkie dotarły całkiem bezpiecznie, Will." Mówisz, jakby było tego więcej, niż się spodziewałeś." Bo to prawda! Zapełniliśmy pięć czterokołowych wozów i jeden maływózek.Było tego znacznie więcej, niż sądziliśmy, lecz udało sięwszystko przewiezć
[ Pobierz całość w formacie PDF ]