[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Czarne paciorki oczu zdawały się na mnie patrzeć, gdymorderca krzywił usta w szyderczym uśmieszku.Rozłączyłem się z Internetem i fotografiazniknęła.Rozdział 10Na wrzosie pozostało jeszcze kilka kępek purpury, ale jesień wyprała już krajobraz z kolorów,otulając torfowisko martwymi zimowymi barwami zieleni i brązu.Rozciągało się tak dalekojak sięgał wzrok, spłowiałe, wysmagane wiatrem.Połacie sięgających ud paproci zaczynałyjuż obumierać, a monotonii krajobrazu nie przerywało nic oprócz głazów wielkich jak domy iniedających się obejść kępiastych zarośli kolcolistu.Ostatnie śledztwo zaprowadziło mnie na szkocką wyspę, jeszcze bardziej odludną, jednaktamtejsze krajobrazy miały imponujący rozmach i przepych.Moim zdaniem okoliceDartmoor wyglądały ponuro i przytłaczająco, jednak musiałem przyznać, że nie jestembezstronny.Miałem złe wspomnienia związane z tym miejscem.Widok nieba zapowiadał deszcz, ale na razie zapowiedz się nie ziściła.Chmury wisiałynisko, lecz słońce przebijało się przez nie, niezwykle wyraznie ukazując wrzos i kolcolist - bypo chwili znowu zasłonił go cień.Podróż z Londynu nie trwała długo, wyjąwszy korek, przezktóry przedzierałem się na autostradzie M5.Pierwszy raz od wielu lat wybrałem się takdaleko na zachód, okazało się jednak, że przypominam sobie kolejne etapy trasy i kolejnemiejscowości, o których do tej pory nie pamiętałem.Pózniej dotarłem do samegowrzosowiska i miałem wrażenie, jakbym cofnął się w czasie.Mijałem tablice z nazwami na wpół zapomnianych miejsc, punkty orientacyjneporuszające zardzewiałe struny pamięci.Przejechałem obok zarośniętych trawą ruin wodnegokołowrotu starej kopalni cyny, tam gdzie sobowtór Monka odciągnął uwagę prasy.Teraz zgliszcza wydawały się jeszcze bardziej zarośnięte, mniejsze, niż zapamiętałem.Czułem, jakwokół gęstnieje przeszłość, a potem droga zakręciła i z daleka ujrzałem skalne rumowiskoBlack Tor.Zwolniłem, chcąc mu się przyjrzeć.Nawet jeśli się tego spodziewałem, widok i takprzyniósł wspomnienie chłodnej mgły i trzaskania policyjnej taśmy drżącej na wietrze.Potemminąłem zjazd z drogi.Otrząsnąwszy się ze wspomnień, ruszyłem na spotkanie z Sophie.Oldwich leżało na skraju wojskowego poligonu, sporego obszaru parku narodowegozaanektowanego przez armię do ćwiczeń ze strzelania i walki.Wyjąwszy dni manewrów,wstęp na większość tych rejonów był wolny.Dzisiaj nie odbywały się żadne manewry.Minąłem znak ostrzegawczy, jednak nigdzienie dostrzegłem czerwonej flagi, informującej o zamknięciu tego rejonu.Samo Oldwich byłodosyć dziwnym miejscem, najwyrazniej nie potrafiło się zdecydować, czy jest wsią, czymiasteczkiem.Nie zauważyłem, aby zbytnio się zmieniło od mojej ostatniej wizyty.Naobrzeżach pojawiły się nowsze domy, jednak centrum pozostało tak samo bezbarwne i nudne,jakim je zapamiętałem.Budynki, pokryte tynkiem kamyczkowym, zawsze kojarzącym mi sięz nadmorskimi miejscowościami, stały zwrócone ku pustkowiom wrzosowisk - jakby wstronę nieruchomego zielonego morza.Kiedy jechałem, obok niespiesznie przetoczyła się dwuwagonowa kolejka, wlokąc siępoprzez wrzosowiska, jak gdyby czuła się zmęczona.Pub Pod %7łarłokiem stał nieopodalmaleńkiej stacji.Ostatnim razem, kiedy go odwiedziłem, był podniszczony i wyglądałprzygnębiająco.Teraz dach doczekał się nowej strzechy, a mury świeżo pobielono.Przynajmniej niektóre rzeczy zmieniły się na lepsze.Z tyłu był niewielki parking.Kiedy tam się zatrzymałem i wyłączyłem silnik, poczułemsię dziwnie zdenerwowany.Powiedziałem sobie, że przecież nie ma się czym przejmować, apotem ruszyłem do wejścia.Drzwi były niskie, musiałem się zatrzymać, aby nie uderzyć wgłowę.W środku panował półmrok, lecz gdy oczy już mi przywykły, zauważyłem, że nietylko słomiany dach jest tutaj nowy.Odsłonięte kamienne płyty podłogi stanowiły znaczącąodmianę na lepsze po tym lepiącym się dywanie, jaki zapamiętałem.Odłażąca tapeta, kiedyśuświetniająca ściany, ustąpiła miejsca schludnie pomalowanemu gipsowi.Tylko kilka stolików było zajętych.Siedzieli przy nich głównie turyści, właśnie kończącypózny lunch.Większość miejsc pozostawała wolna.Już po chwili zauważyłem, że Sophietutaj nie ma, ale przyszedłem trochę za wcześnie.Spokojnie, pewnie już jedzie.Za barem stała sympatyczna pulchna kobieta.Domyśliłem się, że ponury gospodarzzniknął tak samo jak odłażąca tapeta i zalany piwem dywan.Zamówiłem kawę i ruszyłem do jednego z wolnych sosnowych stolików, nieopodal kominka.Nie palił się w nim ogień, ale wśrodku piętrzyły się świeżo porąbane szczapy, zaś popiół na ruszcie sugerował, że piec niestoi tylko dla ozdoby.Napiłem się kawy, potem znowu zastanowiłem, czego może chcieć Sophie.Na pewnowiązało się to jakoś z ucieczką Jerome'a Monka, ale nie miałem zielonego pojęcia jak.Niedomyślałem się również, dlaczego w ogóle się ze mną skontaktowała.Owszem, lubiliśmyswoje towarzystwo, jednak żadne z nas nie mogło nazwać drugiego przyjacielem i żadne teżnie starało się podtrzymywać znajomości.Dlaczego chciała się ze mną spotkać po tak długim czasie?Kawa ostygła.Zerknąwszy na zegarek, zobaczyłem, że już prawie wpół do drugiej.Zmarszczyłem brwi: po wczorajszym brzmieniu głosu Sophie nie spodziewałem się, że sięspózni.Jednak nie wiedziałem, skąd musiała dojechać.Mogła zwyczajnie utknąć gdzieś podrodze [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • lunamigotliwa.htw.pl
  •