[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Ów mąż, sądząc z opisu, był raczej nieciekawym człowiekiem.Biedna Blanche - to straszne upaść tak nisko.Wszystkiemu winien Harry Marston, ów młody, szalenie przystojny weterynarz.Zamiast na niego, powinna natrafić na kogoś tak miłego jak Rodney.Bo czyż sama nie przyznała, że Rodney jest czarujący?Tak, przyznała.Przyznała, a nawet dodała coś więcej.Co to było? Coś o oczach Rodneya.Że niby robi do kobiet słodkie oczy.Takie pospolite wyrażenie, a przy tym zupełnie nieprawdziwe! Zupełnie! Rodney nigdy, ale to nigdy.I znów ta myśl co przedtem, choć już nie tak prędka jak ów wąż przecinający drogę, owa zielona błyskawica.Panna Randolph.Doprawdy, pomyślała Joan oburzona, jednocześnie przyśpieszając kroku, jak gdyby w ten sposób mogła zostawić za sobą niewygodne myśli, doprawdy nie mogę pojąć, skąd nieustannie przychodzi mi na myśl panna Randolph.Przecież to nie jest tak, by Rodney.Chcę powiedzieć, że nie ma w tym odrobiny prawdy.Ani trochę.To tylko ta Myrna Randolph była wiadomym typem dziewczyny: pełne kształty, ciemnowłosa, apetyczna - taka, co to żadnemu nie przepuści.Mówiąc bez ogródek, zagięła parol właśnie na Rodneya.Nic, tylko mu wmawiała, jaki jest wspaniały.Nic, tylko domagała się, by był jej partnerem do gry w tenisa.Byle przyjęcie, a ta już siedzi i pożera go oczami.Naturalnie pochlebiało to próżności Rodneya.Przecież nawet koń by się uśmiał, gdyby było inaczej, gdyby nie pochlebiały mu zaloty dziewczyny o lata młodszej, i do tego jednej z najprzystojniejszych w mieście.Tak, pomyślała, ale ja na szczęście byłam wystarczająco bystra.No i taktowna, a jakże.Wspomniała swoje ówczesne zachowanie z miłym uczuciem podziwu dla samej siebie.Wzięła sprawy w swoje ręce i z miejsca opanowała całą sytuację.Lekki przytyk:- Twoja dziewczyna czeka na ciebie, Rodneyu.Nie pozwól, by się niecierpliwiła.Myrna Randolph oczywiście.Doprawdy, czasami całkiem się ośmiesza.Rodney chrząknął.- Nie chcę grać w tenisa z dziewczyną.Rozstaw ją z kimś innym.- No, Rodneyu, nie bądź nieuprzejmy.Powinieneś z nią zagrać.Właśnie tak należało kierować całą sprawą: potraktować ją trochę lekceważąco, trochę żartobliwie.Joan starała się pokazać, że wie, iż to nic poważnego.Ta cała zabawa na pewno była miła dla Rodneya, mimo tych jego pochrząkiwań i pozornej irytacji.Myrna Randolph w gruncie rzeczy pociągała każdego mężczyznę.Kapryśna, traktująca adoratorów z głęboką pogardą, potrafiła w jednej chwili nagadać każdemu masę nieprzyjemnych rzeczy, w drugiej wabić ukradkowymi spojrzeniami.Doprawdy, pomyślała Joan (z niezwykłym, jak na nią, uniesieniem), to była najobrzydliwsza z obrzydliwych dziewczyn.Zrobiłaby wszystko, co w jej mocy, byleby tylko zniszczyć moje małżeństwo.Nie, ona nie oskarża Rodneya.Oskarża tamtą dziewczynę.Wszak mężczyźni zawsze są łasi na pochlebstwa.A Rodney był wówczas żonaty, i to od lat.Od ilu? Od dziesięciu? Od jedenastu? Dziesięć lat, to jest to, co pisarze nazywają niebezpiecznym okresem w życiu małżonków.To czas, kiedy jedna lub druga strona ma ochotę urwać się z powrozu.To czas, przez który trzeba przejść ostrożnie, nim się człowiek ostatecznie ustatkuje.Ona i Rodney teraz mają to już za sobą.Nie, ona nie oskarża Rodneya, nie oskarża go nawet za tamten pocałunek, który tak bardzo ją zaskoczył.Że niby pod jemiołą.Pod jemiołą, a jakże!Ta dziewczyna miała czelność wmawiać to Joan, kiedy ta weszła do gabinetu własnego męża.- Jak to się mówi, chrzcimy jemiołę, pani Scudamore.Przypuszczam, że nie ma nam pani za złe.W porządku, pomyślała Joan, zachowałam zimną krew i niczego po sobie nie pokazałam.- Ejże, Myrna, wara od mojego męża! Lepiej poszukaj sobie własnego chłopaka.Ona, śmiejąc się, przepędziła Myrnę z pokoju, a on powiedział:- Przepraszam, Joan.To kawał diablicy, no a poza tym mamy Boże Narodzenie.Stał i uśmiechał się do niej przymilnie, choć wcale nie wyglądał na zakłopotanego czy wytrąconego z równowagi.A to znaczyło, że sprawy jeszcze nie zaszły za daleko.I nie zaszły ani o krok dalej! Już ona o to zadbała.Zadbała, by Myrna Randolph nie wchodziła Rodneyowi w drogę.A na następną Wielkanoc Myrna zaręczyła się z młodym Arlingtonem.Tak więc cała sprawa rozeszła się po kościach.Rodney być może trochę się zabawił, lecz z drugiej strony, przy swojej ciężkiej pracy ten poczciwiec zasługiwał na odrobinę rozrywki.Dziesięć lat w małżeństwie, tak, to był niebezpieczny czas.Przecież nawet jej samej nie ominął pewien niepokój.Ów młody mężczyzna, o dość niecywilizowanym wyglądzie, ów artysta - jak on się nazywał? Nie, doprawdy, nie potrafi sobie przypomnieć.Czy aby nie była nim trochę zauroczona?A jakże, uśmiechnęła się sama do siebie pobłażliwie, faktycznie była.Rzeczywiście trochę na jego punkcie zgłupiała.Choć zważywszy na tę jego żarliwość i ten rozbrajający zachwyt, z jakim się w nią wpatrywał, nie było w tym nic dziwnego.No a poza tym poprosił ją, by mu pozowała.Zwykły pretekst oczywiście.Zrobił kilka szkiców, a następnie wszystkie zniszczył.Powiedział, że nie może uchwycić jej na płótnie.Tak czy inaczej, jej próżność została mile połechtana.Biedny chłopiec, myślała, wygląda na to, że naprawdę zadurzył się we mnie.No cóż, to był sympatyczny miesiąc.Chociaż.Ano właśnie [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • lunamigotliwa.htw.pl
  •