[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Dwa kopniaki w głowę dokończyły dzieła.Na konieczarzuciłem mu na twarz czarną perukę.Szybko ubrałem się, po czym odwróciłem kaprala, by zabrać mu rękopis.Zwinąłem go wrolkę i związałem kawałkiem sznurka, którym był owinięty podczas podróży.Zamiast wziąćszablę mego oprawcy, sięgnąłem po kij z małpią główką.Zaciskając na niej pięść, poczułemnagle przypływ siły.Miałem ochotę roznieść w strzępy leżącego nieruchomo Mattersa imusiałem zacisnąć zęby, żeby pokonać chęć zemsty.W końcu wybiegłem pędem z pokoju,zbiegłem ze schodów i uciekłem z gospody.Usiłowałem dotrzeć na plażę, kierując się szumem fal, ale zagubiłem się w wydmowymlabiryncie.Bieg po piasku coraz bardziej mnie męczył i zacząłem się obawiać, że kapral może sięocknąć i dopaść mnie.Przystanąłem, by się namyślić i dokładniej wsłuchać w szum morza, awtedy na szczyt wydmy wyskoczył Silencio.- Uciekam stąd - powiedziałem mu.Stanął przede mną, klasnął w dłonie i zrobił fikołka w tył.- Zaprowadz mnie na brzeg - powiedziałem.- Jeśli ma się udać, muszę iść w górę wyspy.Wziął mnie za rękę i ruszyliśmy.Wystarczyły dwa szybko pokonane zakręty i już staliśmyprzed rozległą plażą, prowadzącą do linii brzegowej.Niebo zaczynało jaśnieć i dostrzegłem stadabiałych, długonogich ptaków, latających w tę i we w tę wzdłuż skraju wody.Uszedłem już spory odcinek plażą, gdy usłyszałem cichy okrzyk.Obróciłem się izobaczyłem, że Silencio macha do mnie.Zza horyzontu wyłaniało się jaskrawoczerwone słońce,a mój umysł upajał się wolnością.Miałem nadzieję, że w świetle dnia potrafię jaśniej myśleć oswoim położeniu.Jednym pochopnym czynem spaliłem za sobą mosty.Teraz, gdy poczułem zust kaprala zapach płatka róży i ściągnąłem mu perukę, byłem już przekonany, że obajMattersowie są jednym i tym samym zwariowanym osobnikiem.A więc nie tylko go pobiłem,lecz także zdemaskowałem.Byłem pewien, że karą za to może być jedynie śmierć.Szedłem w coraz jaśniejszym świetle dnia, obserwując płetwy rekinów krążących o ćwierćmili od brzegu i rozmyślając w pierwszej kolejności o tym, jak przeżyć, a następnie, jak się stądwydostać. Jeśli tylko na drugim końcu wyspy będą drzewa - myślałem - może zdołam sklecićtratwę i popłynąć na stały ląd.Musiałem wrócić do Dobrze Skonstruowanego Miasta, byuratować Arlę i naprawić wszystko.Wiedziałem, że cierpienie niczego nie zmieni.Jedyniedziałaniem mogłem wymazać swoją winę.Słońce pięło się w niebo, stając się mniej czerwone i coraz jaśniejsze.Jego ciepło wnikało wmoje kości i wymazywało spod oczu wieczne cienie.Niebo nad głową było idealnie czyste inieskończenie błękitne.Od czasu do czasu musiałem się obracać, by zlustrować spojrzeniemocean i wydmy.Choć byłem pijany pięknem Doralicji, pamiętałem, że muszę iść skrajem wody,by fale szybko zmyły ślady moich stóp.Około południa opuściłem plażę i udałem się na wydmy, by znalezć miejsce na odpoczynek.Słone powietrze działało na mnie jak narkotyk.Z trudem utrzymywałem się na nogach.Naszczycie najwyższej z wydm znalazłem niewielki, porośnięty wodorostami płaskowyż zpiaszczystym dołkiem pośrodku.Ułożyłem się tam i zamknąłem oczy, poddając się losowi.Minęły godziny, nim się przebudziłem.Słońce nadal stało wysoko na niebie, a dzień niestracił nic ze swego uroku.Wiatr nieco się wzmógł i kiedy podszedłem na skraj wydmy,dostrzegłem na oceanie bałwany.Obróciłem się w stronę plaży, by sprawdzić, czy nikt nienadchodzi, ale była całkiem pusta.Odwiązałem sznurek zabezpieczający Fragmenty i trzymałem je mocno w obawie przedwiatrem.Odchyliłem się na swoim ciepłym piaszczystym tronie i przekartkowałem opowieść,szukając miejsca, w którym przerwałem lekturę.Matters strasznie zmiął notatki; szybko jednakznalazłem opis dryfu dwóch górników i listkowca na krze po częściowo zamarzniętej rzece.Osłabiony z powodu przenikliwego zimna Moissac leżał na lodzie, owinięty czarnympłaszczem, stękając i powoli kolebiąc się z boku na bok.Wszystkie jego liście zbrązowiały izaśmiecały powierzchnię pływającej lodowej wysepki.Twarz stała się nagą korą, a ogień woczach oddalił się jeszcze bardziej.Beaton przykląkł przy nim.Z tyłu stał Ives, najmłodszy z pierwotnych uczestnikówwyprawy.Trzymał w ręku wycelowaną, gotową do strzału strzelbę, czekając na demony, którychwcale nie było.Wiatr wiał potężnie.Woda miała kolor żelaza, a niebo było matowe.- Kiedy umrę, musicie wybić dziurę w mojej piersi.Znajdziecie tam duże, brązowe ziarno zkolcami.Zabierzcie je ze sobą i zasadzcie na wiosnę - rzekł Moissac.Beaton pragnął tylko, by ostra dłoń listkowca puściła jego własną.- Zrobię to - obiecał.- Byłem w raju - mówił dalej Moissac.- Powiedz mi, co tam znajdę - poprosił Beaton.- Nigdy tam nie trafisz: to raj roślin.Ludzie mają osobny.- I jak tam jest? - zapytał Beaton.Moissac zaczął się dziko miotać w przód i w tył, po czym jego korzenie dostały drgawek,które niczym wiatr przebiegły przez nogi i pierś, by w końcu zgasić światło umysłu.Z zakrytychstrzechą oczodołów uniosły się niewielkie smużki dymu, lecz mimo to zdołał powiedzieć: Właśnie tak.Jego słowa wibrowały w nadgarstku Beatona jak echo.Górnik wyjął nóż i zaczął odcinać gałęzie tworzące rękę listkowca.Palce wciąż ściskały gomocno, niczym finezyjnie spleciona drewniana bransoleta.Trochę potrwało, nim zdołałroztrzaskać ją w drzazgi, nie kalecząc się.Gdy już był wolny, zatopił ostrze w piersi listkowca
[ Pobierz całość w formacie PDF ]