[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Nie jego jednego trapiły rozpaczliwe myśli.Wyczuwając nastrój towarzyszy, Lonzanoznowu spróbował skłonić ich do śpiewu.Nikt mu jednak nie zawtórował, po jakimś więcczasie on także umilkł.Rob wlał do kapelusza ostatnią skąpą rację wody i napoił swoje zwierzęta.W bukłakuzostało jakieś sześć łyków, doszedł zatem do wniosku, że albo zbliżają się do granicy DaszteKawir, a w takim razie nie ma to znaczenia, albo idą w złym kierunku i ta odrobina wody niewystarczy, by uratować mu życie.W tej sytuacji postanowił ją wypić.Zmusił się do sączeniajej małymi łykami, lecz i tak zniknęła w mgnieniu oka. Ledwie opróżnił bukłak, pragnienie stało się jeszcze dokuczliwsze.Wypita wodajakby sparzyła mu wnętrzności, w dodatku straszliwie rozbolała go głowa.Choć siłą wolizmuszał się do marszu, zauważył, że nogi mu się plączą.Z przerażeniem zdał sobie sprawę,że nie podoła.I wtedy Lonzano gwałtownie zaklaskał w dłonie.- Aj, di-didi-di-di-di, di-di-di-di! - zaśpiewał i zatańczył potrząsając głową, obracającsię i rytmicznie unosząc ręce i kolana.Loebowi oczy zabłysły od łez i gniewu.- Przestań, głupcze! - wrzasnął, zaraz jednak skrzywił się, po czym zawtórowałLonzanowi, klaszcząc i podskakując obok niego.Po nim zrobił to Rob.I wreszcie nawet skwaszony Arije.Zpiewali spieczonymi wargami i podskakiwali na stopach, w których nie było jużczucia.W końcu umilkli, zaprzestali tych szalonych podskoków, ale szli dalej, stawiajączdrętwiałe nogi jedna przed drugą, nie dopuszczając do siebie myśli, że naprawdę moglizabłądzić.Wczesnym popołudniem usłyszeli grzmot.Dudnił w oddali na długo przedtem, zanimspadło parę kropel deszczu, a wkrótce potem zobaczyli gazelę i parę dzikich wołów.Ich zwierzęta nagle się ożywiły.Zaczęły szybciej przebierać nogami, wreszcie niepoganiane puściły się kłusem, łapczywie węsząc coś w oddali.Teraz już mogli na powrótdosiąść osłów.Mieli za sobą pas słonej pustyni, którą przemierzali przez trzy dni.Teren stał się równinny, najpierw z rzadka urozmaicony kępkami roślinności, potemcoraz bardziej zielony.Przed zmrokiem przybyli nad zarośniętą trzciną sadzawkę, nad którąkołując nurkowały jaskółki.Arije skosztował wody i skinął głową.- Dobra.- Nie możemy pozwolić zwierzętom, żeby na raz wypiły za dużo, bo padną - ostrzegłLoeb.Ostrożnie napoili więc osły i muły, potem uwiązali je do drzew, napili się sami izrzuciwszy odzienie, legli w wodzie wśród sitowia.- Straciłeś kogoś na Daszte Lut? - zapytał Rob.- Kuzyna Kalemana - odparł Lonzano.- Miał dwadzieścia jeden lat.- Wpadł pod skorupę soli?- Nie.Przestał nad sobą panować i wypił wszystką swoją wodę.Potem umarł zpragnienia. - Niech spoczywa w pokoju - powiedział Loeb.- Jak się umiera z pragnienia?- Nie chcę o tym nawet myśleć - rzekł wyraznie oburzony Lonzano.- Pytam, bo mam zostać medykiem, nie z ciekawości - wyjaśnił Rob zauważając, żeArije spogląda nań z niechęcią.Lonzano zastanawiał się dłuższą chwilę, w końcu skinął głową.- No dobrze, powiem ci.Kaleman stracił rozum od upału i dotąd pił, aż wypiłwszystko.Zabłądziliśmy i każdy troszczył się o swoją wodę sam.Nie wolno nam było nią siędzielić.Po jakimś czasie Kaleman dostał torsji, ale nie miał w sobie nic płynnego.Język mu prawie sczerniał, podniebienie zrobiło się szarobiałe.Wszystko mu się mieszało, myślał, że jest u matki w domu.Zciągnęło mu wargi, tak że zęby miał odsłonięte, usta rozdziawiły się w jakimświlczym grymasie.Dyszał i charczał na przemian.Nocą wbrew zakazowi zwilżyłem szmatęwodą i wycisnąłem mu ją do ust, ale było za pózno.Umarł po dwóch dniach bez picia.Leżeli w brunatnej wodzie milcząc.- Aj, di-di-di-di-di-di, aj, di-di, di-di! - zaśpiewał na koniec Rob patrząc rebowiLonzano w oczy.Uśmiechnęli się do siebie.Loeb plasnął się dłonią w policzek, na którym usiadł mu komar.- Zwierzęta chyba dojrzały, żeby napić się więcej - powiedział, wyszli zatem zsadzawki i dokończyli obrządzać osły i muły.Nazajutrz już o świcie dosiedli osłów i ku wielkiej radości Roba wkrótce znalezli sięwśród niezliczonych jeziorek otoczonych łąkami.Jeziorka zdecydowanie podniosły go naduchu.Wysoka trawa, sięgająca rosłemu mężczyznie do kolan, cudownie pachniała.Roiło sięw niej od koników polnych i świerszczy, a także od małych komarów, których ukłucia paliły inatychmiast wywoływały swędzące bąble.Parę dni wcześniej ucieszyłby się na widok tyluowadów, teraz nawet nie dostrzegał wielkich, mieniących się kolorami motyli, zajętytłuczeniem komarów i przywoływaniem na tę plagę pomsty z nieba.- O Boże, co to?! - zawołał w pewnej chwili Arije.Rob spojrzał we wskazanym przez niego kierunku i zobaczył zbierającą się nawschodzie, w pełnym słońcu, olbrzymią chmurę.Patrzył z rosnącym lękiem, jak się zbliża,wyglądała bowiem zupełnie jak tuman kurzu, który ujrzeli, kiedy gorący wiatr uderzył w nichna pustyni. Z tej chmury jednak dobiegł ich wyrazny tętent kopyt, jakby pędziła na nich caławataha jezdzców.- Turcy?.- szepnął, lecz nikt mu nie odpowiedział.Bladzi i przygotowani na wszystko, czekali patrząc, jak chmura się zbliża, wsłuchaniw łoskot, który stawał się ogłuszający, aż w odległości jakichś pięćdziesięciu krokówzałomotało, jakby tysiąc doświadczonych jezdzców na komendę ściągnęło konie.Z początku nic nie było widać, potem kurz się przerzedził i Rob ujrzał wyciągnięty wkarnych szeregach nieprzeliczony tabun dorodnych dzikich osłów.W napięciu i zciekawością zwierzęta przyglądały się ludziom, a ludzie im.- Hej! - krzyknął wreszcie Lonzano, stado zaś zawróciło jak na komendę i pędemruszyło na północ, zostawiając im świadomość nieprzebranego bogactwa form, jakieprzybiera życie [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • lunamigotliwa.htw.pl
  •