[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Biała, brudna.Stara.Kupa złomu. Widziała pani kiedyś kierowcę? Stąd? Jak mogłam z góry widzieć kogoś w środku? Ale kiedywieczorem mam otwarte okno, czasami słyszę odgłosy z tej furgonetki.Dlatego w ogóle ją zauważyłam. Odgłosy? Jakiego rodzaju? Meczenie.Skomlenie. Zwierzęce głosy? Pewnie, że zwierzęce. Czy mogę?  Wskazał na okno. %7łeby wpuścić zimne powietrze? Powinien pan zobaczyć mojerachunki za ogrzewanie. Tylko na chwilę.Nie czekając na odpowiedz, podniósł dolną część podwójnego okna otworzyła się łatwo  i wychylił się na zewnątrz.W spokojnym po-wietrzu wisiał chłód jesieni.Pani Pizzetti rzeczywiście mogła coś usły-szeć, jeśli zwierzęta w furgonetce hałasowały. Słuchaj pan, jeśli pan potrzebuje świeżego powietrza, niech pansię przewietrzy na własny rachunek.D'Agosta zamknął okno. Czy pani ma dobry słuch, pani Pizzetti? Nosi pani aparat słu-chowy? A pan ma dobry słuch?  zripostowała. Ja na swój nie narze-kam. Pamięta pani, co jeszcze pani powiedziała Smithbackowi.albocoś jeszcze o Ville?Jakby się zawahała. Ludzie mówią, że coś tam chodzi, za ogrodzeniem. Coś? Zwierzę?Wzruszyła ramionami.201  No i czasami wyjeżdżają w nocy.Furgonetką.Wyjeżdżają na ca-łą noc i wracają rano. Często? Dwa, trzy razy do roku. Nie wie pani przypadkiem, po co? No pewnie.Werbują.Do swojego kultu. Skąd pani wie? Miejscowi tak mówią.Starsi ludzie. Konkretnie jacy ludzie, pani Pizzetti?Wzruszyła ramionami. Może mi pani podać nazwiska? O nie.Nie będę w to wciągała sąsiadów.Zabiliby mnie.D'Agosta zaczynał już tracić cierpliwość do tej upartej starszej pani. Co jeszcze pani wie? Nie pamiętam nic więcej.Oprócz kotów.On bardzo lubił koty. Przepraszam, kto lubił koty? Ten reporter, Smithback.A kto? Lubił koty.Smithback był dobry w swoim zawodzie, potrafił zdo-być zaufanie ludzi, nawiązać z nimi kontakt.D'Agosta przypominałsobie, że Smithback nie cierpiał kotów.Odchrząknął, spojrzał na zega-rek. Więc furgonetka powinna wrócić za godzinę? Nigdy się nie spóznia.D'Agosta wyszedł z budynku i głęboko odetchnął wieczornym po-wietrzem.Cisza, zieleń.Trudno uwierzyć, że to nadal wyspa Manhat-tan.Znowu spojrzał na zegarek: minęła ósma.Zobaczył jadłodajnię podrugiej stronie ulicy; postanowił zamówić kawę i zaczekać.Furgonetka przyjechała punktualnie, chevy express z 1997 roku zoknami tylko z przodu, mocno przyciemnionymi, i drabiną sięgającądachu.Powoli zjechała z Zachodniej Dwieście Czternastej na Indian202 Road, przejechała kawałek i skręciła w boczną drogę prowadzącą doVille.Zatrzymała się przed łańcuchem zamkniętym na kłódkę.D'Agos-ta wyliczył kroki tak, że przeszedł za furgonetką dokładnie wtedy, kie-dy otworzyły się drzwi po stronie kierowcy.Wysiadł jakiś mężczyzna,podszedł do kłódki i otworzył ją.D'Agosta nie widział go wyraznie wsłabym świetle, ale mężczyzna wydawał się niezwykle wysoki.Nosiłdługi płaszcz, wyglądający niemal anachronicznie, jakby żywcem wzię-ty z westernu.D'Agosta przystanął, żeby wyjąć i zapalić papierosa,odwracając twarz.Opuściwszy łańcuch, mężczyzna wrócił do kabiny,przejechał na drugą stronę łańcucha i znowu zahamował.D'Agosta rzucił papierosa i skoczył do przodu, pod osłonę furgonet-ki.Słyszał, jak mężczyzna znowu podnosi łańcuch, zamyka kłódkę iwraca do kabiny.Nisko schylony, D'Agosta prześliznął się do tyłu,wszedł na zderzak i chwycił się drabiny.To było miejsce publiczne,teren miasta.Przedstawiciel prawa mógł tam wejść w każdej chwili,pod warunkiem że nie wtargnął do prywatnego budynku.Furgonetka pełzła naprzód, kierowca prowadził ostrożnie i powoli.Zostawili za sobą odległe światła górnego Manhattanu i zanurzyli siępomiędzy ciemne, milczące drzewa Inwood Hill Park.Chociaż oknabyły szczelnie zamknięte, D'Agosta aż nazbyt wyraznie słyszał odgło-sy, o których mówiła pani Pizzetti: chóralne skomlenie, beczenie,miauczenie, szczekanie, gdakanie i  jeszcze bardziej przejmujące przerażone rżenie nowo narodzonego zrebaka.Na myśl o tej żałosnejmenażerii, którą czekał wiadomy los, D'Agosta poczuł wzbierającą wśrodku furię.Furgonetka wjechała na wzgórze, zjechała i zahamowała.D'Agostausłyszał, że kierowca wysiada.Zeskoczył z tylnego zderzaka, wbiegłpomiędzy drzewa i zanurkował w ciemne zarośla.Przetoczył się, kuc-nął i zerknął w stronę furgonetki.Kierowca otwierał starą bramę wogrodzeniu z siatki i przednie światła na mgnienie oświetliły jegotwarz.Skórę miał bladą, rysy niezwykle subtelne, niemal arystokra-tyczne.203 Furgonetka przejechała przez ogrodzenie; mężczyzna znowu wy-siadł i zamknął bramę; potem wrócił za kierownicę i odjechał.D'-Agosta wstał i otrzepał się z liści.Ręce mu się trzęsły z furii.Teraz jużnic nie mogło go powstrzymać, skoro w grę wchodziło życie tylu zwie-rząt.Był policjantem wypełniającym swoje obowiązki.Jako detektyw zwydziału zabójstw zwykle nie nosił munduru, więc wyjął odznakę iprzypiął do klapy.Przelazł przez siatkę i pobiegł drogą za znikającymitylnymi światłami furgonetki.Minął zakręt i w oddali ujrzał niewyraz-ną, toporną sylwetkę wielkiego kościoła otoczonego przez chaotyczneskupisko nikłych światełek.Po chwili przystanął na środku drogi i obejrzał się za siebie, wciemność.Instynkt gliniarza ostrzegł go, że nie jest sam.Wyciągnąłlatarkę i oświetlił pnie drzew, zeschłe krzaki, szeleszczące liście. Kto tam?Cisza.D'Agosta zgasił latarkę i włożył ją z powrotem do kieszeni.Dalejwpatrywał się w mrok.Księżyc w pierwszej kwadrze dawał niewieleświatła, pnie buków jakby unosiły się w ciemności niczym długie, po-kryte strupami nogi.Porucznik wytężył słuch.Coś tam było.Wyczuł to a teraz słyszał.Cichy chrzęst wilgotnych liści, trzask gałązki.Sięgnął po służbowy pistolet. Jestem oficerem policji Nowego Jorku  rzucił. Proszę wyjśćna drogę.Nie zapalał latarki  bez niej dalej sięgał wzrokiem.Teraz coś dostrzegł, ledwie, ledwie: blady kształt przesuwający siępomiędzy drzewami.Poruszał się dziwnym, chwiejnym krokiem.Wszedł w kępę gęstych krzaków i zniknął.Z gęstwiny dobiegło niesa-mowite zawodzenie, upiorne i nieartykułowane, jakby płynęło z roz-dziawionych, rozdartych ust: Aaaaahhhhhuuuuu.D'Agosta wyjął latarkę, włączył, poświecił pomiędzy drzewa.Nic.Bzdura.Jakieś dzieciaki robią mu kawał.204 Pomaszerował w stronę krzaków, przyświecając sobie latarką.Gąszcz przerośniętych azalii i kalmi wielkolistnej rozciągał się na setkistóp.D'Agosta zaczął się przeciskać przez gałęzie.W odpowiedzi usłyszał szelest z prawej strony.Błysnął latarką, alesnop światła zatrzymał się na ciasno upakowanych gałęziach i ograni-czył pole widzenia.D'Agosta zgasił latarkę i czekał, aż wzrok mu sięprzyzwyczai.Powiedział spokojnie: Jestem funkcjonariuszem policji.pokaż się albo oskarżę cię ostawianie oporu przy aresztowaniu.Pojedynczy trzask gałązki rozległ się ponownie z prawej strony.Po-rucznik odwrócił się i zobaczył postać wyłaniającą się z paproci: blada,chorobliwie zielonkawa skóra; zwiotczała twarz umazana krwią i ślu-zem; ubranie zwisające w strzępach z guzowatych kończyn. Hej, ty!Postać zatoczyła się do tyłu, jakby chwilowo straciła równowagę,potem pochyliła się do przodu i zaczęła się zbliżać z niemal diabolicz-nym głodem wypisanym na twarzy [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • lunamigotliwa.htw.pl
  •