[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Oczymiał utkwione w sufit i nie byłem pewien, czy oddycha.W końcu te oczyobróciły się znowu na mnie, bardzo powoli, ja zaś nieomal doznałemwrażenia, że słyszę cichutkie, bolesne trzeszczenie gałek w oczodołach.Ale błysk zapłonął znowu.Szef powiedział: Wszystko mogło być inaczej, Jack.Powtórnie kiwnąłem głową.Zebrał się jeszcze bardziej w sobie.Wydawało się nawet, że usiłujedzwignąć głowę z poduszki. Musisz w to wierzyć rzekł chrapliwie.Pielęgniarka postąpiła krok naprzód i spojrzała na mnie znacząco. Tak powiedziałem do leżącego na łóżku. Musisz powtórzył. Musisz w to wierzyć. Tak jest.Popatrzył na mnie i przez chwilę było to jego dawne, mocne,sondujące, natarczywe spojrzenie.Ale gdy się odezwał tym razem, głosmiał bardzo słaby. Gdyby się to nie stało, mogłoby& być& inaczej& nawet jeszczeteraz.Ledwie zdołał dokończyć, taki był osłabiony.Pielęgniarka dawała mi znaki.Schyliłem się i ująłem dłoń leżącą na kołdrze.Przypominała kawałgalarety. No, to tymczasem, Szefie powiedziałem. Niedługo wpadnę dociebie.Nie odpowiedział i nie byłem nawet pewny, czy jego oczy jeszczemnie poznają.Odwróciłem się i wyszedłem.Umarł następnego dnia nad ranem.Pogrzeb miał diablo okazały.Miastobyło zatłoczone ludzmi wszelkiego rodzaju mieszczuchami z prowincjii czerwonymi karkami , chłopcami w wełnianych czapkach i takimi,którzy jeszcze nigdy w życiu nie stąpali po chodniku.Przyprowadziliteż swoje kobiety.Wypełnili całą przestrzeń wokoło Kapitolu, rozlalisię i wtopili w sąsiednie ulice, tymczasem zaś kropił deszcz, a głośnikiumieszczone na drzewach i słupach wywrzaskiwały słowa, od którychchciało się rzygać.A potem, gdy już zniesiono trumnę z wielkich schodów Kapitolu izaładowano ją na karawan, a policja drogowa i konna utorowała przejście,pochód wolno ruszył na cmentarz.Tłum popłynął za nim.Na cmentarzuprzelewał się i kotłował po trawnikach, depcząc groby i łamiąc krzewy.Kilka nagrobków przewrócono i uszkodzono.Policja zdołała oczyścićcmentarz dopiero w dwie godziny po pogrzebie.To był mój drugi pogrzeb w owym tygodniu.Pierwszy wyglądałzupełnie inaczej.Był to pogrzeb Adama Stantona w Burden s Landing.ROZDZIAA DZIESITYKiedy Szefa przysypano już ziemią, a grubasy z miejskiej policji,pocące się w swoich granatowych mundurach, i szczupłe zgrabnechłopaki ze stanowej, i konni policjanci na lśniących, roztańczonychwierzchowcach, których kopyta grzęzły po pęciny w rabatach kwiatów,ponuro usunęli tłumy z cmentarza natomiast na długo przed tym, nimzdeptana trawa zaczęła się podnosić, a robotnicy przyszli naprawićpoobalane nagrobki wyjechałem z miasta do Landing.Były po temudwie przyczyny.Po pierwsze, nie mogłem usiedzieć w mieście.Po drugie,w Landing była Anna Stanton.Przebywała tam od pogrzebu Adama.Odwiozła do Landing jegozwłoki, jadąc za błyszczącym w słońcu, kosztownym karawanem, wlimuzynie przedsiębiorcy pogrzebowego, z pielęgniarką, która okazała sięzbędna, i z Katy Maynard, swą starą przyjaciółką, która też niewątpliwieokazała się zbędna.Nie widziałem Anny, kiedy siedziała w tej wynajętejlimuzynie, która przebywała dręcząco dostojnym tempem bez mała stomil, odwijając powoli i wyrafinowanie te mile z betonowej nawierzchniniczym nie kończące się pasmo skóry z żywego ciała.Nie widziałem jej,ale wiem, jak wyglądała: wyprostowana, blada, z pięknymi kośćmi twarzyzarysowanymi pod napiętą skórą, z dłońmi zaciśniętymi na kolanach.Botaką ją zobaczyłem, stojącą pod dębem obwieszonym girlandą mchów jakąś absolutnie samotną pomimo obecności pielęgniarki i Katy Maynard,i wszystkich zebranych: przyjaciół rodziny, ciekawskich, co przyszligapić się i trącać łokciami, dziennikarzy, wybitnych lekarzy z miasta i zBaltimore, i Filadelfii, którzy tam stali, podczas gdy łopaty dokonywałyswego dzieła.I taka też była, gdy wychodziła z cmentarza nie opierając się naniczyim ramieniu, a pielęgniarka i Katy Maynard postępowały za niąz owym zakłopotaniem i fałszywym skupieniem, które pojawia się natwarzach ludzi, kiedy na pogrzebie towarzyszą publicznie głównemużałobnikowi.Nawet gdy pewien reporter wycelował aparat w Annę wychodzącą zbramy cmentarnej i zrobił zdjęcie, nie zmienił się wyraz jej twarzy.Reporter jeszcze tam stał, kiedy do niego podszedłem pętak wkapeluszu na bakier, z aparatem zawieszonym na szyi i uśmieszkiem naswojej pętackiej twarzy.Zastanowiłem się, czy go już gdzieś spotkałemw mieście, czy nie; te pętaki są bardzo do siebie podobne, kiedy ichwypuszczają ze szkoły dziennikarskiej. Dzień dobry powiedziałem. Dzień dobry odrzekł. Widziałem, jak pan tu robił zdjęcie rzekłem. Aha odparł. No, synu rzekłem jeżeli dosyć długo pożyjesz, dowiesz się,że są takie świństwa, których nie trzeba robić nawet po to, żeby byćdziennikarzem.Powiedział: Aha , i spojrzał na mnie swoimi pętackimi oczyma.Wkońcu spytał: Pan jesteś Burden? Kiwnąłem głową. O rany! wykrzyknął. Pan pracujesz dla Starka, a zarzucaszinnemu świństwo.Tylko spojrzałem na niego.Te gadki znałem dobrze.Przeszedłemprzez to tysiące razy z tysiącami innych ludzi
[ Pobierz całość w formacie PDF ]