[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.A upał jeszcze się wzmagał i tak prażył, jaże[264] pola i sady zalane pożogą rozżarzyły się kiej[265] ogień migocąc białawymi płomieniami.Cichość była coraz senniejsza, że już niejeden zachrapał na dobre, niejeden kiwał się klęczący, zaś drudzy wychodzili się rzeźwić, gdyż raz po raz skrzypiały kajś[266] studzienne żurawie.Dopiero w czas procesji, kiej[267] kościół zatrząsł się od śpiewań, kiej jęły[268] walić chorągwie, a za nimi wychodził ksiądz pod czerwonym baldachem z monstrancją w rękach, prowadzony przez samych dziedziców, naród przecknął i ruszył wraz z procesją.Zadzwoniły dzwony, śpiew buchnął ze wszystkich gardzieli i bił jaże[269] kajś[270] ku słońcu, mocny, ogromny, serdeczny, a procesja opływała z wolna białe, rozpalone mury kościoła kiej[271] ta rzeka wezbrana.Czerwony baldach płynął na przedzie, cały w dymach kadzielnych, że jeno chwilami błyskała złota monstrancja, migotały rzędy świateł, rozwinięte chorągwie niby ptactwo łopotało nad mrowiem głów, chwiały się obrazy przystrojone w tiule a wstęgi, i biły radośnie dzwony, i grzmiały organy, a naród śpiewał z uniesieniem, całym sercem i wszystką duszą tęskliwą wynosił się kajś jaże w niebiosy, jaże ku temu słońcu przenajświętszemu.Zaś po procesji, kiej[272] znowu wzięli odprawiać nabożeństwo i kiej znowu głosy organów zahuczały przejmująco, na smętarzu zrobiło się cicho jak przódzi[273], ale już nikto[274] nie drzemał, wzmogły się jeno szepty pacierzów, rozgłośniały wzdychy, dziady już pobrzękiwały w miseczki, a tu i owdzie jęli z cicha pogwarzać.Dziedzice powyłazili z kościoła, na darmo szukając cienia i kaj by przysiąść, dopiero Jambroż wygnał ludzi spod jakiegoś drzewa i naznosił im stołków, że zasiedli poredzając[275] między sobą.Był i ten z Woli, ale nie usiedział w miejscu, a jeno cięgiem[276] się kręcił po smętarzu i co dojrzał znajomego Lipczaka, przystawał do niego i przyjacielsko zagadywał, że nawet Hankę zobaczył i zaraz się do niej przecisnął.— Wrócił to już wasz?— Hale, zaśby ta wrócił!— A podobno jeździliście po niego?— Juści[277], zarno[278] po ojcowym pochowku pojechałam, ale powiedzieli w urzędzie, co go puszczą dopiero za tydzień, to niby we środę.— Jakże tam z kaucją, zapłacicie?— Dyć tam o to już Rocho zabiega — wyrzekła ostrożnie.— Jeśli nie macie pieniędzy, to ja za Antka poręczę.— Bóg zapłać! — schyliła mu się do nóg.— Może Rocho jakoś se[279] poredzi[280], a jakby nie, to musi się szukać inszego[281] sposobu.— Pamiętajcie, że jak będzie potrzeba, poręczę za niego.Poszedł dalej do Jagusi, siedzącej w podle[282] pod murem wraz z matką i wielce zamodlonej, ale nie nalazłszy sposobnego słowa, to jeno prześmiechnął się do niej i zawrócił do swoich.Poleciała za nim oczami, pilnie przepatrując dziedziczki, tak wystrojone, jaże[283] dziw brał, a takie bieluśkie na gębie i tak wcięte w pasie, że Jezus! Pachniało też od nich kieby[284] z tego trybularza[285].Chłodziły się czymsić[286], co się widziało niby te rozczapierzone ogony indycze.Paru młodych dziedziców zaglądało im w oczy i tak się cosik[287] śmiali, jaże[288] ludzie się tym niemało gorszyli.Naraz kajś[289] w końcu wsi, jakby na moście przy młynie, zaturkotały ostro wozy i kłęby kurzawy wzbiły się ponad drzewa.— Jakieś spóźnione — szepnął Pietrek do Hanki.— Świece juchy będą gasili — dorzucił ktosik.A drudzy jęli się przechylać przez mur ogrodzenia i ciekawie zazierać[290] na drogi obiegające staw.A pokrótce, wśród wrzaskliwych jazgotów i naszczekiwań, ukazał się cały rząd ogromnych bryk, nakrytych białymi budami.— To Miemcy[291]! Miemcy z Podlesia! — wykrzyknął ktosik[292].Jakoż i prawda to była.Jechali w kilkanaście bryk, zaprzężonych w tęgie konie; pod płóciennymi budami widniał wszelki sprzęt domowy i siedziały kobiety i dzieci, zaś rude, opasłe Miemce z fajami w zębach szły pieszo.Wielkie psy leciały pobok[293], szczerząc niekiedy kły i odszczekując lipeckim, które raz wraz zajadle docierały.Naród rzucił się patrzeć na nich, a wielu przełaziło ogrodzenie i leciało spojrzeć z bliska.Miemce przejeżdżały stępa, ledwie się przeciskając przez gęstwę wozów i koni, ale żaden nawet przed kościołem nie zdjął kaszkietu[294] ni kogo pozdrowił.Jeno oczy się im jarzyły i brody trzęsły, jakby ze złości.Poglądali w naród hardo, kiej[295] te zbóje.— Pludraki ścierwie!— Kobyle syny!— Świńskie podogonia!— Sobacze[296] pociotki!Posypały się wyzwiska kiej[297] kamienie.— A co, na czyjem stanęło, Miemce? — krzyknął ku nim Mateusz.— Kto kogo przeparł?— Strach wam chłopskiej pięści, co?— Poczekajta, dzisiaj odpust, zabawimy się w karczmie!Nie odzywali się zacinając jeno konie i wielce śpiesząc.— Wolniej, pludry, bo portki pogubita.Jakiś chłopak śmignął na nich kamieniem, a drugie też jęły cegły rwać, bych przywtórzyć, ale w porę ich przytrzymali.— Dajta spokój, chłopaki, niech odejdzie ta zaraza.— A żeby was mór nie ominął, psy heretyckie.A któraś z lipeckich wyciągnęła pięście[298] i zakrzyczała za nimi:— Bych was wytracili co do jednego kiej[299] psy wściekłe
[ Pobierz całość w formacie PDF ]