[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.T.LaRue.Dlatego Elise tłukła się po gruntowej, zarośniętej po obu stronach drodze.Wysokie juki ipalmy sabałowe wystrzelały z kęp ostrokrzewu i mirtu.Ogromnewiecznie zielone dęby dusiły się w zwojach grubego pnącza zwanegodławiszem okrągłolistnym; przelewający się z gałęzi hiszpański mechtworzył kieszenie głębokiego cienia.W tych kieszeniach polatywały świetliki niczym maleńkie błędneognie, a zdezorientowane świerszcze cykały gorączkowo, biorąc dzieńza noc.Ziemisty zapach stojącej wody wsączał się powoli przez kli-matyzację samochodu, aż całe wnętrze zaczęło zalatywać bagnem.Duża część wybrzeży Karoliny Południowej i Georgii była gęsto za-budowana.Wyspę Tybee w pewnym stopniu ominął ten los.W końculudzie ocknęli się i zrozumieli, że jeśli ktoś czegoś nie zrobi, całehrabstwo Chatham zamieni się wkrótce w jedno wielkie pole golfowe.Mimo to ceny ziemi niebotycznie wzrosły w ostatnich latach, więcwyspę zamieszkiwali teraz wyłącznie bogacze albo długoletni rezy-denci, jak LaRue.Elise wymknęła się Gouldowi, nie mówiąc mu, dokąd się wybiera.Cała ta sprawa z Florą Martinez wciąż jeszcze trochę ją przerażała iElise potrzebowała więcej czasu, żeby się z tym pogodzić.Choć mo-gło się okazać, że i to nie wystarczy.Poza tym nie było sensu ciągnąćze sobą Goulda, który w tym czasie mógł się zająć czymś innym.Człowiek, którego szukała, miał im tylko udzielić kilku niezbędnychinformacji na temat tetrodotoksyny.Był emerytowanym naukowcem,a nie przestępcą.Dotarła do rozwidlenia, skręciła w prawą odnogę i przejechała jakiśkilometr.Droga wychodziła na dom, a raczej nędzną chałupę, i koń-czyła się.Fakt, biedne duszyczki ze stopniami doktorskimi nauk ści-słych często kończyły na dnie, ale biorąc pod uwagę nieprecyzyjnewskazówki, Elise zakładała raczej, że po prostu zle skręciła.Wyłączyła silnik i weszła po spaczonych, drewnianych schodach.Zapukała w futrynę.Wewnętrzne drzwi były otwarte i przez siatkowąosłonę widziała niewyrazne zarysy fotela i krawędz stołu.W powie-trzu wisiał zapach pleśni i zgnilizny.Elise wsunęła rękę do kieszeni.Palce natrafiły na szorstki materiałwanga, prezentu od Straty Luny.Czyżby sięgała po amulet, by dodać sobie odwagi? Czy tylko po pistolet? Elise policjantka powiedziała-by, że po pistolet, ale córka szamana nie była pewna, jaka jest prawda.Z wnętrza domu dobiegł odgłos upadku, a potem stłumione prze-kleństwo i kroki.Po drugiej stronie siatki ukazała się ludzka sylwetka.Drzwi otworzyły się, skrzecząc zawiasami.Mężczyzna około trzydziestki.Bez koszuli i boso.Stare jak światdżinsy wisiały na jego chudych biodrach.Bił od niego smród potu ialkoholu.Włosy miał ciemne, zapuszczone, rozczochrane.Mimowyglądu emanował czymś  jakąś dziwną, pogardliwą godnością.Jeślimożna mówić o godności przy takim braku higieny osobistej.Był jednym z tych pięknych dzieł, które natura tworzy czasem zmieszanki ciemnej i jasnej krwi.Skórę miał złotą, oczy niebieskie.Iprzekrwione w tym momencie.Gapił się na Elise, kurczowo trzymającsię drzwi.Spił się niemal do nieprzytomności.Wyjęła odznakę, przedstawiła się, po czym złożyła i schowała dokieszeni skórzane etui. Szukam profesora LaRue  powiedziała. Mieszka w tej oko-licy, ale zdaje się, że zle skręciłam.Czy pan przypadkiem nie wie, jakstąd dojechać do jego domu? LaRue?  zapytał mężczyzna.Grube, ciemne brwi zmarszczyłysię ze zdziwieniem.Potarł dłonią nieogolony podbródek. Nikt takitu nie mieszka. Pocił się obficie.Kropelki zbierały się nawet nakońcach kosmyków jego włosów. Być może udzielono mi błędnych informacji.Z tego, co wiem,kiedy odszedł na emeryturę, osiadł w rodzinnej posiadłości na wyspieTybee.James LaRue. LaRue.Brzmi znajomo, jak się zastanowić.Może zaraz coś wy-myślimy.Wykonał gest ręką, zapraszając ją do środka, po czym odwrócił się ipoczłapał do ciemnego wnętrza.Szedł, jakby go bolał żołądek.Narąbany jak świnia.Elise przytrzymała siatkę, ale została w drzwiach.Intuicyjnie czuła,że powinna stąd odjechać jak najszybciej, ale logicznie rzecz biorąc,ten człowiek nie wydawał się niebezpieczny. Biła od niego ciemność, która często otaczała narkomanów.Wraże-nie obezwładniającej, koszmarnej beznadziei.Człowiek przed nią byłwrakiem.Znajdował się o wiele bliżej dna niż David Gould. To ekspert od tetrodotoksyny  wyjaśniła. Może pan słyszał ozatruciach, które mieliśmy w Savannah.Mówiąc, cały czas nadstawiała uszu, by wyłapać ewentualne oznakiobecności drugiej osoby.Wzrokiem omiotła niewielkie pomieszczeniez wypraktykowaną swobodą i nonszalancją.Zrobiła dwa kroki do środka i znalazła się w salonie połączonym zaneksem kuchennym.Dalej były otwarte drzwi, które, jak się wyda-wało, prowadziły do sypialni.Czy były tu jeszcze inne pomieszczenia? Z zewnątrz trudno to byłostwierdzić.Gospodarz, szurając nogami, podszedł do drewnianego stołu za-śmieconego opakowaniami z jedzenia i odpadkami.Zatrzymał się ispojrzał przez ramię. Nie dostaję tu gazety i nie słucham wiadomości.Tym razem Elise sięgnęła już nie po wanga, ale po pistolet.Facet wtakim stanie wydawał się raczej nieszkodliwy, ale mogła niechcącynatknąć się na fabryczkę narkotyków.Niejeden już zginął z tak głu-piego powodu.A potem skończył jako kolacja aligatorów.Zaczynałażałować, że nie zabrała ze sobą Goulda. Ależ gorąco. Mężczyzna, w sposób typowy dla kogoś pijanegoczy naćpanego, stwierdził oczywistą rzecz tak, jakby dokonał jakiegośodkrycia. Jeśli pan nie wie, gdzie mieszka LaRue, to ja już pójdę. Narysuję pani mapę. Więc pan wie, gdzie mogę go znalezć? Proszę usiąść. Wskazał stół. Dziękuję.Postoję.Podszedł do zlewu i odkręcił wodę. Dlaczego pani szuka tego LaRue? Jest ekspertem od tetrodotoksyny.Nalał wody do szklanki i podałją Elise.  Pewnie chętnie się pani napije. Dzięki. Wzięła szklankę.Naczynie wyglądało na czyste.Męż-czyzna pokręcił się jeszcze trochę po kuchni, znalazł dzbanekdo kawy, wyrzucił zawartość i napełnił go wodą z kranu.Wypijał i na-pełniał go dwa razy, aż wreszcie przyciągnął sobie krzesło do stołu [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • lunamigotliwa.htw.pl
  •