[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Przekazał zadanie synowi, chwycił służbowy ekwipunek i wybiegł, wduchu dziękując Bogu, że nie zdążył otworzyć pierwszego piwa.Po kilku butelkach mógłby siąść za kierownicą, ale nigdy nie użyłby broniprzez co najmniej osiem godzin po wypiciu alkoholu.A było całkiem możliwe, że tej pięknej niedzieli dojdzie do strzelaniny.Zatrzeszczało radio i Haumann usłyszał w słuchawce:- Rozpoznanie jeden do bazy.- Zespół rozpoznania był po drugiej stronie ulicy, razem z drugim snajperem.- Tu baza.Mów.- Mamy sygnały termiczne.Ktoś tam może być.Nie łapiemy dzwięku.  Ktoś tam może być , pomyślał zirytowany Haumann.Widział, ile w budżecie przeznaczono na sprzęt.Aparaty za takie pieniądzepowinny wykryć obecność człowieka w domu ze stuprocentową pewnością - a nawet podać numer jego buta i sprawdzić, czy rano wyczyściłzęby nitką.- Sprawdz jeszcze raz.Po trwającej nieskończenie długo chwili usłyszał:- Rozpoznanie jeden.Jest jedna osoba.Mamy widok przez okno.To na pewno DeLeon Williams, ten sam co na zdjęciu z prawa jazdy.- W porządku.Bez odbioru.Haumann połączył się z dwoma zespołami szturmowymi, które zajmowały pozycje wokół domu, pozostając niemal niewidzialne.- Mieliśmy mało czasu na odprawę, ale posłuchajcie.Podejrzany to gwałciciel i morderca.Chcemy go dostać żywcem, ale jest zbytniebezpieczny, żeby pozwolić mu uciec.Gdyby wykonał jakikolwiek podejrzany ruch, macie zielone światło.- Zespół B, zrozumiałem.Jesteśmy na pozycji.Ubezpieczamy alejkę, ulice od północy i tylne wyjście.- Zespół A do bazy.Zrozumiałem, zielone światło.Jesteśmy na pozycji przy drzwiach wejściowych, ubezpieczamy wszystkie ulice odpołudnia i wschodu.- Snajperzy - rzucił do radia Haumann.- Zielone światło, przyjęliście?- Zrozumiałem.- Dodali, że broń jest załadowana i zaryglowana.(Haumann wyjątkowo nie cierpiał tego wyrażenia, odnoszącego się dostarego karabinu M1, w którym należało odciągnąć zamek i włożyć ładownik z pociskami; nowoczesnej broni nie trzeba było ryglować.Ale niebyła to pora na wykłady).Haumann odpiął kaburę z glockiem i wśliznął się do alejki za domem, gdzie dołączyło do niego kilku innych funkcjonariuszy, którychplany na tę sielankową wiosenną niedzielę również uległy nagłej zmianie.W tym momencie w słuchawce zadzwięczał głos:- Rozpoznanie dwa do bazy.Chyba coś mamy.Klęcząc na podłodze, DeLeon Williams ostrożnie wyjrzał przez szparę w drzwiach - prawdziwą szparę w desce, którą zamierzał załatać - i zobaczył, że na zewnątrz nie ma już policjantów.Nie, poprawił się w myśli, już ich nie widać.To duża różnica.Dostrzegł w krzakach błysk metalu albo szkła.Może to jeden z tychdziwacznych ozdobnych krasnali czy sarenek, które zbierał jego sąsiad.A może gliniarz z bronią.Ciągnąc torbę, podczołgał się na tył domu.Zerknął na zewnątrz.Tym razem zaryzykował i wyjrzał przez okno, z trudem broniąc sięprzed paniką.Ogród i alejka były puste.Ale znów się poprawił: wyglądają na puste.Wstrząsnął nim kolejny dreszcz przerażenia - echo stresu pourazowego - i musiał powstrzymać chęć, by wyskoczyć z domu, wyciągnąćbroń i ruszyć biegiem alejką, grożąc każdej napotkanej osobie i krzycząc, żeby się do niego nie zbliżała.Pod wpływem impulsu, nie panując już nad skłębionymi myślami, położył dłoń na klamce.Nie.Bądz rozsądny.Cofnął się i oparł głowę o ścianę, starając się zapanować nad oddechem.Po chwili się uspokoił i postanowił spróbować czegoś innego.W piwnicy było okienko prowadzące na małe podwórko z boku domu.Zadwumetrowym pasem anemicznej trawy znajdowało się podobne okno piwnicy sąsiada.Państwo Wong wyjechali na weekend - podlewał imkwiaty.Williams liczył, że uda mu się wśliznąć do środka, potem schodami wejść na górę i uciec tylnym wyjściem.Jeśli szczęście mu dopisze,policja nie będzie pilnowała bocznego podwórka.Pózniej wydostanie się na główną ulicę i pobiegnie do metra.Nie był to doskonały plan, lecz dawał mu większe szanse niż siedzenie tu i czekanie.Znowu łzy.I panika.Przestań, żołnierzu.Ruszaj.Wstał i chwiejąc się na nogach, ruszył po schodach do piwnicy.Trzeba wiać jak najdalej.Lada chwila gliniarze staną u drzwi i wyważą je kopniakiem. Otworzył okno i wygramolił się na zewnątrz.Gdy zaczął się czołgać w kierunku piwnicy Wongów, zerknął w prawo.I zastygł wbezruchu. Jezu Chryste.Na wąskim podwórku stało przyczajonych dwoje policjantów, mężczyzna i kobieta, trzymając w rękach pistolety.Nie patrzyli w jegostronę, ale na tylne wyjście i alejkę.Znów ogarnęła go fala paniki.Wyciągnie colta i ich postraszy.Każe im siąść na ziemi, skuć się kajdankami i wyrzuci ich radia.Bardzonie chciał tego robić; popełniłby prawdziwe przestępstwo.Ale nie miał wyboru.Byli wyraznie przekonani, że zrobił coś strasznego.Tak,zabierze im broń i zwieje.Może niedaleko stoi ich nieoznakowany wóz.Zabierze im kluczyki.Czy osłaniał ich ktoś, kogo nie widział? Może snajper?Wszystko jedno, musiał zaryzykować.Bezszelestnie odłożył torbę na bok i sięgnął po colta.W tym momencie policjantka odwróciła się do niego.Williamsowi dech zamarł w piersiach.Już po mnie, pomyślał.Janeece, kocham cię.Ale kobieta zerknęła na jakąś kartkę, a potem spojrzała na niego spod przymrużonych powiek.- DeLeon Williams?Z jego ust dobył się gardłowy bełkot.- Ee.- Skinął głową.Ramiona opadły mu bezwładnie.Mógł tylko niemo patrzeć na jej ładną twarz, rude włosy ściągnięte w końskiogon, na surowe oczy.Pokazała odznakę zawieszoną na szyi.- Jesteśmy z policji.Jak pan się wydostał z domu? - Po chwili zauważyła okienko i skinęła głową.- Panie Williams, prowadzimy tuwłaśnie akcję.Mógłby pan wrócić do środka? Tam będzie pan bezpieczniejszy.- Ale.- Panika dławiła mu gardło.- Ale.- Natychmiast - powiedziała stanowczo.- Kiedy wszystko się skończy, przyjdziemy do pana.Proszę zachować ciszę.I nie próbowaćwychodzić z domu. - Tak.Na pewno.tak.Zostawił torbę i zaczął się z powrotem przeciskać przez piwniczne okno.- Tu Sachs - powiedziała przez radio policjantka.- Lepiej zabezpieczyć większy teren, Bo.Będzie naprawdę ostrożny. Co tu się działo, do cholery? Williams nie tracił czasu na domysły.Niezgrabnie wgramolił się do piwnicy i wszedł na górę.Skierował sięprosto do łazienki.Podniósł klapę za toaletą i wrzucił broń.Podszedł do okna, zamierzając jeszcze raz wyjrzeć na zewnątrz.Ale przystanął wpołowie drogi i zdążył dopaść toalety, zanim wstrząsnęły nim bolesne torsje.Ciekawa rzecz, że mimo pięknego dnia - i mimo tego, co zrobiłem z Myrą 9834 - tęsknię za biurem.Po pierwsze, bardzo lubię pracować i zawsze lubiłem.Lubię też atmosferę koleżeństwa z szesnastkami, prawie jak w rodzinie.No i poczucie wydajności pracy.Zwiadomość, że stanowi się element nowojorskiego biznesu działającego na najwyższych obrotach.(Słyszy się o  wysokiej innowacyjności i kreatywności , a tego korporacyjnego języka naprawdę nie cierpię - samo słowo  korporacyjny jestwzięte z korporacyjnego języka.Nie, wielcy przywódcy - Roosevelt, Truman, Cezar, Hitler - nie czuli potrzeby, by ubierać myśli w naiwnąretorykę).Najważniejsze jest oczywiście to, że praca pomaga mi w uprawianiu mojego hobby.Nie, nawet bardziej niż najważniejsze - to mafundamentalne znaczenie [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • lunamigotliwa.htw.pl
  •