[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Sądząc z wiejskich swychprzyjaciół, we wszystkich zrazu oczekiwała pomocników i opiekunów, ale wnetprzekonały ją wejrzenia i uśmiechy podejrzliwe i szyderskie, że na nikogorachować nie było można.Chociaż nie powinno było zdawać się dziwnem, że jechała sama jedna, jejpiękność, osamotnienie, coś niezwyczajnego w twarzy i ruchu, zdradzającegowyższość uczucia i świeżość wiejską, zamiast obudzać litość i wywoływaćzajęcie, budziły podejrzenia i natrętną ciekawość.Dosia zrazu aż do zbytku szczera, musiała wkrótce zamknąć się w sobie ipokryć twarz maską chłodu i obojętności; domyśliła się, że łzy, strach, modlitwanawet, mogły być powodem tysiąca fałszywych tłumaczeń i urągań, tak trafnemiała przeczucie świata, którego jeszcze nie znała, który ją w kilku postaciachspotkał, i w nich objawił się cały.Traf, który mówiąc nawiasowo powinien by się nazywać inaczej, bo wszystkona świecie tak jest urządzone, że w danej chwili spotykają się dwa atomy i dwieistoty których żywot wzajem na siebie ma wpłynąć, traf, a raczej Opatrznośćdała jej szczególnie dobranych towarzyszów podróży.Pierwszym z nich był ówmłody chłopak, który jak ona jechał z ubóstwem i nadzieją pracy do mało znanejmu Warszawy.Jemu śmiała się stolica jako ognisko oświaty, jako cel marzeń,błyszcząca gwiazda na horyzoncie młodości — w wyobraźni rozmarzonejwidział to przyszłość swą rozwijającą się świetnie, ludzi przewodniczących muze współczuciem, dłonie i serca braterskie, bohaterów, genijusze,znakomitości.i dążył ku temu upragnionemu Jeruzalem z pokorą ucznia, zpobożnością pielgrzyma, z nadzieją niedoświadczonego dzieciaka.Oprócz niego, siedział, jakieśmy już wspomnieli, naprzeciw Dosi, nie pierwszejjuż młodości, dobrze łysawy, z wąsami trochę szpakowatemi mimo kosmetykuco je czernił, mężczyzna, którego wiek można było chyba odgadnąć z tego, iżsię z nim widocznie ukryć starał.Trzymał się on sztywnie, poruszał żywo,uśmiechał po młodemu, ale ani kropelki podobno młodości i świeżości w nimnie było.Twarz ni brzydka ni piękna, jedna z tych które sobie przypomniećtrudno, z jakiemi stu ludzi po ulicach chodzi, miała szare oczy zagasłe, ustazakryte wąsem i resztę dla proporcyi.Cera jej śniado żółtawa, nie podnosiławcale wyrazu najpospolitszych w świecie rysów, którym czoło nizkie a szerokienadawało tylko piętno siły i uporu.Po ruchach pewnych, nieco sztywnych, podrzucaniu ramionami pozostałem poszlifach, nawyknieniu do prostowania, łatwo było poznać ex-wojskowego, copara wstążeczek zbrukanych, zawiązanych u klapy surduta, potwierdzała jeszczedobitniej, każąc się domyślać że młodość spędził na koniu, przy szabli.Przypożegnaniu w Sielcach z jakimś kolegą, i wywoływaniu podróżnych do zajęciamiejsc swoich wedle numerów, mogli się towarzysze dowiedzieć, że tymjadącym z niemi do Warszawy jegomością był kapitan Rybacki, figura nieznanana prowincyi, ale w Warszawie w pewnem kółku popularna i nie bez roli.Był tojeden z filarów wesołego klubu viveurów (nie mamy szczęściem wyrazu naoznaczenie tego zajęcia, które nie dawno otrzymało prawo obywatelstwa i stałosię niejako stanem, uwalniającym już od obierania innego) — wielki myśliwy,wielki koniarz i sportman, znawca na winach i jadle wykwintny, kobieciarz niemniejszy i wielbiciel ochoczy teatralnych wymokłych i wysmarowanychpiękności; zresztą człowiek, który grywając w karty nie przegrywał nigdy i niemając nic pod słońcem żył jakby kilkadziesiąt tysięcy miał co rok dowyrzucenia.Kapitan Rybacki przewodniczył bawiącej się młodzieży i ułatwiałjej pozbycie się czasu i pieniędzy.A że gdy wojskowo służył jeszcze, byładjutantem pułkowym, i do figlów zawsze niezmierną miał ochotkę, choć niezawsze celował w doborze konceptów i mistyfikacyi, w służbie jeszcze dano muprzezwisko figiel-adjutanta, które i teraz nosił.To upodobanie w płataniunieprzyjemnych psot i robieniu sobie żarcików ze wszystkiego, choć je znaczniewiek i doznane wypadki uśmierzyły, pozostało jednak skrycie w napojonej niemza młodu skorupce
[ Pobierz całość w formacie PDF ]