[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Prowadzędla nich badania historyczne.Stu skinął głową.- Wciąż ten sam David - powiedział z wyrazną, choć niezbytentuzjastyczną aprobatą.Włożył następnego papierosa między swojeduże, wyschnięte wargi, lecz spostrzegłszy, że nad fotelem świeci sięnapis  Proszę nie palić", wyjął go z ust i ostrożnie wsunął z powrotemdo paczki.- W tamtych czasach też ciągle o coś walczyłeś.- W tamtych czasach? Ile ty masz lat, Stu? Sześćdziesiąt? -prychnąłem wymuszonym śmiechem.- Zresztą jest to praca jak każdainna. Odwróciłem się i wyjrzałem przez okno.Samolot skręcał na passtartowy.Czy to wszystko aby nie sen?Stewardesy stały w przejściu, demonstrując sposób użycia masektlenowych, wskazując zapasowe wyjścia i starając się wprowadzić nasw przyjemny nastrój.Kiedy samolot nabrał szybkości, rozległo sięprzytłumione bzyczenie, i jedna ze stewardes przeszła pośpieszniemiędzy rzędami, sprawdzając, czy wszystkie fotele są w pozycjipionowej.- Nie nosi pasa - szepnął kątem ust Stu, kiedy nas minęła.- A ta ciziaz przodu, ta z maską tlenową, nie ma stanika.Latałem w tym roku zpięćdziesiąt razy, ale czegoś takiego jeszcze nie widziałem.Pewnie telale pieprzyły się z pilotami w kabinie i nie zdążyły się w porę ubrać.- W dzisiejszych czasach kobiety rzadko noszą pasy i staniki.- Spójrz.Znów idzie ta karliczka.Tylko popatrz, jak kręci dupą.Ta misię najbardziej podoba.Wznieśliśmy się w powietrze.Silniki huczały, szyby lekko drżały,świat zaś wyglądał z tej wysokości jak dziecięca zabawka.- Po co lecisz do Nowego Jorku? - spytał Stu, gdy byliśmy już wgórze.- Tak sobie.Trochę się przewietrzyć.- Nie studiujesz tam? Wydawało mi się, że zostałeś przyjęty naColumbię.- Nie.Do Berkeley - rzekłem zerkając na niego z ukosa.Czy w istocieo niczym nie wiedział, czy też chciał mnie zmusić do zwierzeń? - Alezrezygnowałem.- Serio?- Serio.A co u ciebie? Studiujesz w Bates College?- A gdzie to?- Nie wiem.Myślałem, że tam się dostałeś. - Nie.Chodzę do Downstate.Mianem Downstate mieszkańcy Chicago określali University ofIllinois w Urbanie.Urbana znajdowała się pół godziny samochodem odmojej Alma Mater w Wyon- część personelu Rockville właśnie w Urbanie uzyskała dyplomy.Kiedyś, podczas odwiedzin, rodzice zabrali mnie do Urbany, gdzie waudytorium, które było skrzyżowaniem sali gimnastycznej ze stacjąkosmiczną, koncertował Oscar Peterson.Ze wszystkich stron otaczalinas studenci w moim wieku.Byli jak na owe czasy niezwyklekonserwatywni- zresztą w Urbanie pod koniec lat sześćdziesiątych widziało sięznacznie więcej moherowych sweterków i kraciastych spodni niż winnych miastach uniwersyteckich Ameryki.Starałem się skupić namuzyce, ale po pewnym czasie uczucie wyobcowania przeistoczyło sięw zaciętą nienawiść.Dopiero gdy Rose zaczęła marszczyć czoło idawać mi znaki głową, uświadomiłem sobie, iż siedzę tak strasznieskrzywiony, że bolą mnie mięśnie twarzy.Wyszliśmy podczasprzerwy, krocząc dumnie między rzędami niczym pokonanamniejszość opuszczająca zebranie.Kłóciliśmy się przez całą drogępowrotną do Rockville: ja oskarżałem rodziców o to, że chcieli mnieupokorzyć widokiem dwóch tysięcy studentów cieszących sięwolnością, Arthur głośno przepraszał, napomykając jednocześnie, żewiedział od początku, iż jest to poroniony pomysł, Rose zaś wpadła wistną histerię, zarzucając mi, że niepotrzebnie komplikujęwystarczająco skomplikowaną sytuację, Arthurowi, że nieuczciwiezrzuca z siebie odpowiedzialność, nam obu, że tylko czekamy naokazję, aby zmówić się przeciw niej, Rose. Zawsze zostaję na uboczu.Chcecie, żebym czuła się jak intruz".Siedziałem obok Stu i nagle,kiedy samolot wciąż wznosił się w górę, usłyszałem głos matki takwyraz- nie, że przebiegły mnie dreszcze.Latem szkoła, w której pracowała,była zamknięta.Wiedziałem więc, że Rose jest przerazliwie samotna.- Jak to się dzieje, że tak dużo podróżujesz? - Niczym piłkęprzerzuciłem ciężar rozmowy na współtowarzysza lotu.- Bo w czasie wakacji pracuję u doktora Schaeffera.To najlepszydentysta w Chicago.Nie słyszałeś o nim?- Nie.- Jest naprawdę sławny.Występował w telewizji, pisali o nim wprasie.Niesamowity gość.- Stu wyciągnął spod fotela sporychrozmiarów teczkę.- Zamawia plomby i korony u świetnych technikóww Nowym Jorku.Mają pracownię nad galerią sztuki i w ogóle są tonajlepsi specjaliści na świecie.- Otworzył teczkę, pokazując mikilkanaście odlewów zębów należących do pacjentów doktoraSchaeffera.- Zostawiam im odlewy, a zabieram korony, którezamówiliśmy tydzień temu.Każda korona zapakowana jest wpudełeczko wyłożone fioletowym atłasem, tak jak pierścionek zbrylantem u jubilera.Nie za bardzo wiedziałem, co odpowiedzieć, i zapadła cisza.Zaoknem mijaliśmy chmury i mgłę, zupełnie jakbyśmy lecieli przezogień.Wtem Stu klepnął mnie w kolano, wskazując głową przedsiebie.Stewardesa pchała wózek załadowany plastikowymi kubkami,lodem, napojami orzezwiającymi oraz malutkimi butelkami zalkoholem.- Podoba ci się? - spytał, uśmiechając się przyjaznie.%7łałowałem, żenie znam go dość dobrze, aby kazać mu się zamknąć.Wzruszyłemramionami, udając, że nie wiem, co z tym fantem zrobić.- A co słychać u tej lali, z którą chodziłeś? Biustu nie miała, ale byłacałkiem do rzeczy. Na jego starannie ogolonej brodzie drgnął nieznacznie mięsień i naglespadło na mnie jak grom z jasnego nieba, że Stu dobrze wie, gdziespędziłem ostatnie lata, wie o pożarze i wyroku, i z jakiegoś powodudrażni się ze mną.Może nie potrafił przełamać nieśmiałości, może byłzbyt zakłopotany tym, jak zmarnowałem życie, aby otwarcie sięprzyznać, iż wie o wszystkim? A może załatwiał w ten sposób jakieśstare, szkolne porachunki, o których nie pamiętałem? Zawszeuważałem go za naprzykrzającego się nudziarza i teraz mścił się namnie z ponurym upodobaniem.- Nawet nie wiem, gdzie przebywa - odparłem.- Jade - stwierdził.- Co Jade?- Tak miała na imię, prawda? Jade Butterfield.Miała dziwacznąrodzinę.Jej ojciec był jakimś znachorem czy uzdrawiaczem.- Nie.Był lekarzem.Miał stopień doktora.Po prostu zajmował sięinną dziedziną medycyny.Stu wzruszył ramionami, jakbym dzielił włos na czworo.- Znałem jej brata, Keitha.Inteligentny gość.Nie wiesz, co terazporabia?- Nie wiem.- On też był dziwakiem.Z nikim się właściwie nie przyjaznił, chociażczasem ni stąd, ni zowąd podchodził do człowieka i mówił:  Myślałemo tobie.Moglibyśmy się spotkać i pogadać po szkole?".Słowo daję,wyciął mi taki numer.A ja, wariat, zgodziłem się.- Uśmiechnął się ipotrząsnął głową.- No i co ci powiedział? - spytałem [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • lunamigotliwa.htw.pl
  •