[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.O Madengeju.Oczera znów przystanęła, wlepiła w tę białą wzrok pełen jadu.- Mój mąż nie żyje - powiedziała w języku Kikuju.I chociaż nie dodała  ty go zabiłaś", mówiły to jej oczy.Nie miało więc być meczu polo ani wyczynów myśliwskich.Teren, na którym stały namioty dla gości, zaczynał sięzmieniać w grząskie bagno, podróż powrotna, jeśli w ogóle możliwa, zapowiadała się okropnie, ale nikt się tym nieprzejmował.Wreszcie padał wymodlony deszcz, i to takimi potokami, tak nieprzerwanie, ze wszyscy nabralipewności: plony i inwestycje ocaleją.Grace wróciła do Domku Ptasiej Pieśni.Ciało Madengeja juz powlokły gdzieś dzikie zwierzęta.Pogrzeb - pomyślałaze smutkiem - chyba taki, jakiego on by sobie życzył.Wkrótce zasnęła z Sabą, chrapiącą wielką gepardzicą,przyciśniętą do jej pleców.Sir James i Lucille zostali ulokowani w jednym z pokoi gościnnych w dużym domu, taksamo gubernator oraz lord i lady Delamere, podczas gdy dwieście innych osób musiało niewygodnie, ale radośnienocować na wilgotnych posłaniach w przeciekających namiotach.Tylko jedna osoba nie mogła się pogodzić zuwieńczeniem tego wieczoru.Lady Rose, siedząc przed toaletką i szczotkując swe świeżo obcięte włosy, głęboko sięnad czymś zastanawiała.Po stosownej zabawie w deszczu Rose i Valentine powiedzieli gościom dobranoc i wycofali się na pierwsze piętro,gdzie czekała ich gorąca kąpiel.Rose znowu miała przyjemną niespodziankę.Jak ładnie Valentine umeblował iozdobił górną połowę domu.Wanny z kranami, woda zimna i ciepła, wewnętrzna kanalizacja, porcelanowe klozety.Na cedrowych posadzkach tureckie dywany, na ścianach obrazy olejne i fotografie.I wszędzie domowa przytulność,zwłaszcza teraz, w czasie tej gwałtownej burzy.A jednak.Coś dziwnie dręczyło Rose.Valentine kąpał się, śpiewał za kłębami pary.Przedtem wprowadził ją do tej sypialni ipowiedział, ze zaraz przyjdzie.Tutaj Rose znalazła swoje rzeczy wypakowane z kufrów, wszystko już powieszone wszafach, schowane do szuflad, kosmetyki rozłożone na toaletce.Wyraznie więc to jest jej sypialnia.A gdzie sypialniaValentine'a?Wreszcie wyszedł z łazienki.Był w jedwabnej piżamie z monogramem i w szlafroku, wilgotne czarne włosy kręciłymu się nad czołem. - Wesołych Zwiąt, kochanie - powiedział, stając za nią.- Dobrze się bawiłaś?Patrzyła na jego odbicie w lustrze.Przez swój satynowy peniuar czuła ciepło jego ciała.Jakiż on przystojny, jakidoskonały.Pozwolę, żeby mnie objął, zanim pójdę spać.- Valentine, było cudownie.Jeszcze lepiej, niż sobie wyobrażałam.Tylko, och, ta ulewa zepsuła dalsze świętowanie.Tak się cieszyłam, że jutro będzie obiad na trawniku.I pani West miała zrobić wspaniałą kolację.Lekko położył jej ręce na ramionach.- Deszcz jest bardzo potrzebny, moja kochana.Teraz bydło Jamesa nie wyzdycha i nasza kawa nas nie zawiedzie, ipan Acres nie będzie musiał prawie wszystkich hipotek w protektoracie pozbawić prawa wykupu.Przesunął się, ukląkł u jej boku.- Mam dla ciebie prezent - powiedział.Oczy jej migotały.Szampan na tej wysokości geograficznej.Wręczył jej pudełeczko w ozdobnym gwiazdkowym opakowaniu.Rozdarła papier, otworzyła je i wykrzyknęła nawidok naszyjnika ze szmaragdów i nefrytów.- Cztery kontynenty się na to złożyły - powiedział.- Podoba ci się?Zarzuciła mu ręce na szyję.- Valentine, najdroższy! To prześliczne! Ale ja jeszcze nie zapakowałam prezentu dla ciebie.Chciałam ci go daćjutro rano.- Może zaczekać.- Objął ją w talii.- Jesteś szczęśliwa? Wtuliła twarz w jego szyję.- Jak nigdy dotąd! Ten dom jest idealny, Valentine.Dziękuję.Miał ochotę krzyczeć z radości.Wszystko idzie zgodnie z planem.Po długich miesiącach ciężkiej pracy, popędzaniatubylców batem, uciążliwych podróży do Nairobi, tęsknoty do żony, pożądania jej.Poszukał ustami ust Rose.Pocałował ją delikatnie, powściągliwie, gdy tuliła się do niego, ukontentowana.Ale roznamiętnił się, usta już miałłapczywe i wtedy się odsunęła ze śmiechem.- To był taki dzień, kochanie.Jestem bardzo zmęczona.- Więc chodzmy do łóżka.Odciągnął kapę na małżeńskim łożu, złożył kołdrę w nogach i pochylił się, żeby zdjąć Rose nocne pantofle.Usiadłana łóżku, wzdychając ospale.Czyż to możliwe, pomyślała, że znalazłam i po- ślubiłam właśnie takiego mężczyznę, o jakim zawsze marzyłam.Tyle w nim kurtuazji, to taki gentleman, rycerz.Valentine zdjął szlafrok i przerzucił przez krzesło.- Co ty robisz, kochanie? - zapytała.- Wiem, zwykle po męczącym dniu przesiaduję długo w noc -powiedział, podchodząc i przerzucając kapę na drugąpołowę łóżka.- Ale dziś zrobię wyjątek.Siedziała wyprostowana, zakryta prześcieradłem po szyję.Nie miała pojęcia, że on zwykle przesiaduje w nocy; wciągu ubiegłych dziesięciu miesięcy rzadko widywali się wieczorem.Jej pytanie znaczyło: dlaczego kładziesz się wmoim łóżku? - Naprawdę jestem zmęczona - powiedziała ostrożnie.- Nie wolałbyś pójść do swojej sypialni?Roześmiał się.- Kochanie, przecież to jest moja sypialnia.Zapatrzyła się w niego.Stał przy łóżku i patrzył na nią.- Kiedy mieszkaliśmy w namiotach, wygodniej było sypiać oddzielnie.Ale teraz mieszkamy w naszym domu,kochanie.I jesteśmy małżeństwem.- Och - westchnęła.- Będzie dobrze - powiedział łagodnie - zobaczysz.Tylko musimy znów się do siebie przyzwyczaić.Jak gdybyśmywrócili do Bella HillBella Hill! Cofając się, Rose opadła na poduszki.W Bella Hill on ją znieważał i poniżał, a ona go nienawidziła.Aledziesięć miesięcy w Afryce Wschodniej wymazało tamte czasy z pamięci.Chyba on nie zamierza.Chyba Grace muwyjaśniła, że.- Co ci jest? - spytał Valentine.Wyciągnął do niej rękę.Wzdrygnęła się.Zagrzmiało od strony gór i gdzieś bliskotrzasnął piorun.- Myślałam, że będę miała swój pokój dla siebie.Teraz Valentine zobaczył na jej twarzy lęk, zobaczył, ze zesztywniała.Znów uderzył piorun, dom się zatrząsł.Jezu,pomyślał Valentine, tylko nie to na nowo.Już nie!- Rose, musisz akceptować fakt, że jestem twoim mężem, a me oddanym ci kuzynem czy bratem.Mam prawo spać ztobą.Zaczęła drżeć.Oczy jej się rozszerzyły, przerażone jak oczy ga-zeli, jak gdyby on miał ją zastrzelić.Widziałtaki wzrok gazel na wielu safari, nie zasługiwał na to we własnym łóżku.- Niech to diabli, Rose - powiedział, chwytając ją za rękę.- Nie! - krzyknęła. - Rose, co na Boga.- Nie! Błagam.- W oczach stanęły jej łzy.- Och, na litość boską.- Zostaw mnie!Błyskawica rozświetliła pokój.Rose odkręciła się, upiornie blada, czuł pod palcami lodowatość jej skóry.I znowuhuknęło jeszcze bliżej.Powietrze było naładowane elektrycznością, jak gdyby burza wtargnęła do tej sypialni.Wzrastał jego gniew, wzrastało rozna-miętnienie [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • lunamigotliwa.htw.pl
  •