[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Wreszcie pewnego dnia zauważono czworo indiańskich Snopesów wychodzących zdrugstore u Christiana i jeden z przechodniów na ulicy, pokazując ich palcem, krzyknął: Patrzcie!Była to obroża ze złotą plakietką.Najmniejsze z dzieci nosiło ją na szyi nad tą swoją nocną koszulą.Nadbiegł pan Connors1 posłał co prędzej po pana Hamptona.I właśnie wtedy pan Hampton wolał się do nich nie zbliżać, a mywszyscy pewnie myśleliśmyo tym samym, co i on: jak okropnie wyglądałby jego potężny brzuch wypatroszony na chodniku, gdyby panConnors nieostrożnie naraził się na cios sześciocalowego noża.Czworo snopesowych Indian czy też indiańskichSnopesów stało rzędem i śledziło jego ruchy, ale nie wyglądało groznie ani niewinnie, w ogóle nic po nichpoznać nie było można; nikt by ich nie nazwał miłymi dziećmi, ale też nie zdawały się bardziej niebezpieczneniż cztery zamknięte scyzoryki.Tak właśnie wyglądały: jak cztery zamknięte scyzoryki, ale nie mordercze.Wkońcu pan Hampton powiedział: Co one robią, jeśli nie jedzą tutaj lodów ani nie włamują się do rozlewni coca-colio drugiej nad ranem? Mają swoje obozowisko czy schron, czy jak to tam nazwać, w jamie, którą wykopały w ścianie parowuza gmachem szkoły rzekł pan Connors. A zaglądałeś tam? spytał pan Ham- pton. Rozumie się odparł pan Connors. Nic tam nie'ma prócz śmieci i kości, i jakichś gratów, którymione się bawią. Kości? powiedział pan Hampton. Jakie kości? Zwyczajne kości rzekł pan Connors. Kurze, żeberka, obgryzione resztki po mięsie, jak mi sięzdaje.Pan Hampton wsiadł do swojego samochodu, a pan Connors do swojego, z czerwonym światłem i syreną,parę innych osób, ile się zmieściło, wpakowało się z nimi razem, i dwa wozy pojechały w stronę szkoły; my reszta świadków poszliśmy piechotą za nimi, bo chcieliśmy zobaczyć, czy pan Hampton z tym swoimpotężnym brzuchem naprawdę zamierza spuszczać się na dno parowu, a jeśli się na to odważy, jak stamtądpotem wylezie.Ale zrobił to z pomocą pana Connorsa, który mu wskazał, gdzie jest jaskinia, puścił go jednakprzodem, jako szeryfa.Za paleniskiem piętrzył się stosik kości, pan Hampton trącił je czubkiem buta i kilkasztuk odgarnął na bok.Był myśliwym, leśnym człowiekiem, zanim dorobił się takiego brzucha, że już nie mógłprzedzierać się przez gąszcze." Macie tu swojego psa powiedział.Pamiętam ten dzień sprzed pięciu lat, gdy siedzieliśmy przy stole, a wyścigowy wóz Matta Lewittaprzejechał ulicą przed naszym domem i ojciec spytał wuja Gavina: Czym mi ten hałas zalatuje? Przypominam,że historia z miedzią znikającą z elektrowni za rządów pana Snopesa zdarzyła się jeszcze przed moimurodzeniem.Ale tego ranka, kiedy u wuja Gavina w biurze siedziała pani Widrington i przedstawicieltowarzystwa ubezpieczeń (przebywał chyba w Jefferson dość długo, żeby rozmawiać z Ratliffem, bo to musiałosię zdarzyć każdemu przyjezdnemu, jeśli zatrzymał się choćby na pół dnia w mieście, a co dopiero, jeśli był tuprzez cały tydzień), tłumacząc, że pies był ubezpieczony od chorób, nieszczęśliwych przypadkówi klęsk żywiołowych, a czworo pół-Snopesów, pół-Apaczów do żadnej z tych kategorii nie da się zaliczyć, więcnie kto inny, tylko prokuratura miasta musi wystąpić do sprawcówo odszkodowanie.A więc, chociaż historię miedzi znałem tylko z opowieści wuja Gavina, przypomniały mi sięsłowa ojca, które już na własne uszy słyszałem pięć lat temu: Czym mi ten hałas zalatuje? gdy wszedł panSnopes, zdjął kapelusz i powiedział: Dzień dobry zwracając się do wszystkich w ogóle i do nikogo wszczególności, a potem już wyraznie do agenta ubezpieczeń i spytał: Ile za tego psa? Pełną wartość rasowego psa z rodowodem, panie Snopes.Pięćset dolarów odparł agent, a panSnopes (któremu agent wstająci obchodząc wkoło biurko podał krzesło), usiadł, wyjął z kieszeni książeczkę czekową, wypisał sumę na czeku,posunął go po blacie biurka przed oczy wuja Gavina, wstał, powiedział do widzenia wszystkim i nikomuspecjalnie, włożył kapelusz i wyszedł.Ale na tym nie poprzestał.Nazajutrz Indianie spłodzeni przez Byrona Snopesa zniknęli z miasta.Ratliffopowiedział nam, jak się to stało. Rozumie się rzekł. Flem wyprawił ich do Sadyby Francuza.%7ładna z dwóch babuń, czyli żon I.O.Snopesa, nie chciała ich przyjąć, aż wreszcie wziął ich Dewitt Bin- ford Dewitt Binfęrd ożenił się z jedną zcórek I.O.Snopesa i mieszkał w pobliżu sklepu Varnera. Na mocy umowy: Snope- sowie mają się składać ipłacić Dewittowi po dolarze od łebka tygodniowo, o ile on z nimi chociaż przez tydzień wytrzyma.Pierwszecztery dolary musieli oczywiście wpłacić z góry, tytułem, że tak powiem, wiążącej zaliczki.Zgadł.To znaczy, że nie trwało to rzeczywiście wiele dłużej niż jeden tydzień.Znów zjawił się Ratliff, abyło to rano. Właśnie wczoraj w południe wyczerpała się cierpliwość Sadyby Francuza i teraz już pozbędzie-my się ich z okręgu.Nasza czwórka jest już na dworcu, zapakowana, zaadresowana dowysyłki, bilety zapłacone, czekamy już tylko na numer dwadzieścia trzy czy też na jakikolwiek pociąg idący napołudnie mniej więcej w kierunku El Paso w Teksasie. I opowiadał dalej: Kombinacja, że tak powiem,interesująca z punktu naukowego i tego, jak się nazywa? urwał i wuj Gavin musiał mu podsunąć: atropologicznego i antropologicznego: czworo tych przedstawicieli ginącego plemienia pierwotnychAmerykanów omal nie uśmierciło nocą białego człowieka.Matka Clarence a Snopesa z pomocą sąsiadów wostatniej chwili temu zapobiegła.I Ratliff opowiedział całą historię.Dewitt Binford po przybyciu tych dzieci do jego.domu zaraz odkrył,że one nie sypiają w łóżku, lecz rozkładają koc na podłodze i tam śpią pokotem; nazajutrz rano Dewitt i jegożona zastali łóżko rozmontowane, kawałki oparteo ścianę w kącie, żeby nie zajmowały miejsca
[ Pobierz całość w formacie PDF ]