X


[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Po chwili się pozbierał.- To stara celtycka historia, a porównanie było na�prawdę głupie.Gestem zachęciłam go do dalszego opowiadania.Gre�gory potarł twarz.- Nie mogę uwierzyć, że ci to mówię.Scathach byławielką wojowniczką, która w swoim czasie wytrenowa-ła wielu bohaterów.Legenda głosi, że dotarcie do jejwyspy było niemal niewykonalne, więc każdy, komu178 się to udało, był uznawany za godnego zaprawy w sztu�ce wojennej.Opadła mi szczęka.- Porównuje mnie pan do wojowniczki, która trenujemężczyzn w sztuce wojennej?Roześmiał się.- Chodzi o to, że Scathach była kobietą t rudnoosiągalną.- Spoważniał, widząc moją minę.Pochyliłsię i chwycił moją dłoń.- Myślę, że odbierasz to w złysposób.- Oby.Pan Burton jęknął i szybko dodał:- Chodzi o to, że tylko najlepsi, najsilniejsi, najdziel�niejsi i najbardziej godni mogli do niej dotrzeć.Rozluzniłam się nieco.Spodobało mi się to, co powie�dział.- Jak się tam dostawali?- Najpierw musieli przebyć Równinę Pecha porośnię�tą przez trawę o liściach ostrych jak brzytwa.- Pan Bur�ton również się odprężył.Popatrzył na mnie uważnie,osądzając, czy ma mówić dalej.Uradowany, że najwy�razniej nie zamierzam go uderzyć, ciągnął dalej.- Potemczekała ich przeprawa przez Zdradziecki Wąwóz za�mieszkiwany przez potworne bestie pożerające ludzi.Ostatnim zadaniem było przejście Mostu na Klifie, któ�ry odchylał się pod bardzo ostrym kątem w górę, gdytylko ktoś usiłował na niego wejść.Wyobraziłam sobie ludzi, którzy usiłowali się do mniezbliżyć, zaprzyjaznić, znalezć połączenie.I mnie, odtrą�cającą ich wszystkich.- Tylko prawdziwi bohaterowie potrafili pokonać tewszystkie trudności - dokończył pan Burton.Poczułam gęsią skórkę.Miałam nadzieję, że tego niezauważył.Przesunął dłonią po włosach i potrząsnąłgłową.179 - To nie była część mojej.-  pracy", nieomal dokoń�czył.- Nie powinienem tego mówić.Przepraszam, Sandy.- Nie ma sprawy - odpowiedziałam lekko.Chyba po�czuł ulgę.- Niech mi pan powie jeszcze jedno.W któ�rym miejscu tej podróży pan się znajduje?Piękne błękitne oczy wpatrzyły się we mnie inten�sywnie.Nie zastanawiał się nad odpowiedzią, nie uciekłspojrzeniem w bok.- Właśnie w tym momencie pokonałem RówninęPecha.Zastanowiłam się nad tym.- Nie napuszczę na pana moich potworów, jeżeliobieca mnie pan zawiadomić, kiedy przejdzie pan przezMost.- Dowiesz się.- Uśmiechnął się, ściskając mi dłoń.-Na pewno się dowiesz.Jack zaparkował obok bloku, w którym mieszkał Alan,i przerzucił kilka kartek w terminarzu Sandy.Umówiłasię również wczoraj o pierwszej z kimś w Dublinie, są�dząc po numerze telefonu.Musiał się dowiedzieć, czysię tam pojawiła.Miał nadzieję, że niezależnie od tego,z kim się spotkała, ten człowiek potrafi mu pomóc.Chociaż Sandy umówiła się wczoraj na spotkaniew Dublinie, dzisiaj planowała odwiedzić Alana w Li�merick.Osoba z Dublina musiała być kimś ważnym,skoro specjalnie dla niej zaplanowała wycieczkę tami z powrotem.Drżącą ręką wybrał numer, który zano�towała w kalendarzyku.Odebrała kobieta, wyraznierozproszona.Jack słyszał dzwonienie innych telefo�nów w tle.- Halo, Dom Sacthach.- Dzień dobry.Czy pani może mi pomóc? - zacząłuprzejmie Jack.- Znalazłem ten numer telefonu w ter-180 minarzu, ale nie mam pojęcia, dlaczego zapisałem sobie,że powinienem do pani zadzwonić.- Oczywiście - odparła uprzejmie.- Dom Scathach toklinika doktora Gregory'ego Burtona.Chce pan sięumówić na wizytę?Obudziłam się w mojej dublińskiej kawalerce na dzwięktelefonu tuż przy uchu.Nasunęłam poduszkę na głowęi zaczęłam się modlić, żeby dzwonienie ustało.Miałamokropnego kaca.Zerknęłam w bok na pomięty policyjnyuniform, zwinięty w kłębek na podłodze.Pracowałamna wieczornej zmianie, a potem poszłam na kilka drin�ków.Najwyrazniej wypiłam za dużo.Zupełnie nie pa�miętałam, jak wróciłam do domu.Wreszcie dzwonienieucichło i odetchnęłam z ulgą, chociaż słyszałam jew głowie jeszcze przez kilka sekund.A potem zaczęło sięznowu.Chwyciłam słuchawkę i przyłożyłam ją do ucha.- Halo? - Zaskrzeczałam.- Stooo lat, stooo lat, niech żyje, żyje nam.Stooo lat,stooo lat, niech żyje, żyje nam.Jeszcze raz, jeszcze raz,niech żyje, żyje nam.Nieeeeeech żyyyyyjeeeee na-aaaaaaaaaaaam! - zaśpiewała słodko mama, jakby wy�stępowała w kościelnym chórze.- Hip hip.- Hurrrra! - To tata.- Hip hip.- Hurrra! - Dmuchnął w papierową trąbkę.Natychmiast odsunęłam słuchawkę od ucha, pozwa�lając ramieniu zwisnąć z łóżka.Nadal słyszałam, jak ce�lebrują moje urodziny.Powoli odpływałam.- Wszystkiego dobrego z okazji dwudziestych pierw�szych urodzin, kochanie - powiedziała dumnie mama.-Kochanie? Jesteś tam?Przyłożyłam słuchawkę do ucha.181 - Dzięki, mamo - wymamrotałam.- Szkoda, że nie możemy ci urządzić zabawy - powie�działa z lekkim smutkiem.- Nie co dzień się zdarza, żemoje dziecko ma dwadzieścia jeden lat.- Nie martw się - odparłam zmęczonym głosem.-Będę miała dwadzieścia jeden lat przez następne trzystasześćdziesiąt pięć dni, więc mamy dużo czasu na uczcze�nie tego faktu.- Dobrze wiesz, że to nie to samo.- A ty dobrze wiesz, jak podchodzę do takich spraw -odparłam, odnosząc się do pomysłu przyjęcia.- Wiem, wiem.No dobrze, mam nadzieję, że spędziszten dzień w przyjemny sposób.Może wpadniesz do do�mu na obiad? Albo na weekend? Moglibyśmy urządzićmałe przyjęcie, tylko ty, ja i tata.Nie wspomnimy nawetsłowa o urodzinach.- Nie, nie mogę w ten weekend.Przepraszam.Je�stem bardzo zajęta w pracy - skłamałam.- No dobrze.A może ja cię odwiedzę w Dublinie nakilka godzin? Nie zostanę na noc, ale może wyskoczy�my gdzieś na kawę.Krótka rozmowa i już mnie niema.- Roześmiała się nerwowo.- Po prostu chciałamsprawić, by ten dzień był szczególny.No i bardzo chcęcię zobaczyć.- Naprawdę nie mogę, mamo.Przepraszam.Zapadła cisza, na długo.Zbyt długo.- Wszystkiego najlepszego, kochanie - przejął rado�śnie pałeczkę tata.- Rozumiemy, że jesteś bardzo zajęta,więc nie będziemy ci przeszkadzać.- Gdzie jest mama?- Och.musiała otworzyć komuś drzwi.- Kłamałrównie nieudolnie jak ja.Wiedziałam, że mama płacze.-No dobrze, w każdym razie miłego dnia, kochanie.Po�staraj się zrobić dzisiaj coś dla siebie, dobrze? - dodałłagodnie.182 - Dobrze - odparłam cicho.Tata się rozłączył.Jęknęłam, odłożyłam słuchawkę na stolik nocnyi zrzuciłam poduszkę z głowy, pozwalając oczom przy�zwyczaić się do blasku słonecznego, którego nie zatrzyma�ły zasłony w oknach.Była dziesiąta rano, poniedziałek,i wreszcie miałam dzień wolny.Co z nim zrobić, tegojeszcze nie wiedziałam.Wolałabym pójść do pracy, cho�ciaż najchętniej zajęłabym się sprawą zaginionej małejdziewczynki [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • lunamigotliwa.htw.pl