[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Brnięcie w tę utarczkę niczego by niezmieniło.Zresztą, nie płakałam przez niego od lat.Ale on nie byłchyba jeszcze gotowy na takie wyznanie. Pojechałam do domu, wręczyłam Markowi swojeskierowanie do psychiatryka i położyłam się spać pociągnęłamopowieść dalej, ignorując jego idiotyczną uwagę i wiszące wpowietrzu pytanie. Proszki zadziałały i następnego dnia było minieco lepiej.Bez rewelacji, ale jednak lepiej.Przez kilka dnimiałam idealny spokój.Marek schodził mi z drogi, nie wiedzącpewnie, co ma o całej sprawie myśleć.Nie było drażnienia anikłótni, więc w domu panowała kompletna cisza.On wychodził dopracy, a wieczorami siedział nad kablami i lutownicą w swoimpokoju.Ja jak dziecko w szpitalu dla gruzlików spędzałam czaspod kocem na tarasie.Nie miałam siły myśleć o niczym, nawet oswoim stanie.Siedziałam i gapiłam się na brzozy w tyle ogrodu.Ubrana w piżamę albo w najlepszym razie w dres, bez makijażu,uczesanych włosów, z wielkimi ciemnymi kręgami pod oczami,kotem na kolanach i kubkiem zimnej herbaty w dłoni.Jak whospicjum.Pojechał ze mną do lekarza, co było pewnymzaskoczeniem.Wysłuchał wywodu na temat przyczyn, objawów ileczenia nerwic, powagi mojego stanu oraz koniecznościzapewnienia mi spokoju i środowiska wolnego od stresu i lęków.Przytaknął, uścisnął lekarzowi dłoń, podziękował za pomoc izrozumienie.Dopytał o szczegóły leczenia, możliwościpsychoterapeutyczne i namiar na odpowiednio doświadczonegoeksperta.Rolę zatroskanego męża odegrał po mistrzowsku.Na tyleprzekonywająco, że lekarz odnotował w karcie fakt, iż mamwsparcie najbliższych.Niezwykle istotne w procesie leczenia.Wsamochodzie spektakl się skończył.Miał teraz w ręku oręż, ojakim przez lata mógł tylko marzyć: udokumentowany defektpsychiczny żony.Nagle całe puzzle złożyły mu się w jedną,logiczną całość, a moje liczne wady znalazły medyczneuzasadnienie.Byłam chorą na głowę wariatką.Używał tegoargumentu z dużą lubością i rozsmakowaniem.Zyskawszywreszcie coś konkretnego, mógł się swobodnie pastwić nad moimniedostosowaniem i rzekomym życiowym nieudacznictwem.Nerwica dawała mu spore pole do popisu.Mógł kwestionowaćsprawność moich połączeń nerwowych, wyszydzać za defektmózgu, obśmiewać za bycie psycholem.Zgłębiał temat wInternecie i ze złośliwym uśmieszkiem satysfakcji powracał domnie z coraz to nowymi teoriami.Propozycjami elektrowstrząsóworaz kaftanów, sugestiami na temat tapicerowania ścian idemontażu klamek oraz pytaniami, czy głosy słyszę na jedno ucho,czy może w stereo.Nagle jego wiedza medyczna oraz zasób słówposzerzyły się i stał się prawdziwym erudytą celującym wsynonimach słowa czubek.Bawił się znakomicie.Aż domomentu, gdy wreszcie zauważył, że kompletnie nie interesujemnie jego opinia.%7łe spływa po mnie wszystko, co mówi.%7łe wzasadzie go nawet nie słucham.Pamiętałam dokładnie komfort,jaki dały mi magiczne tabletki pana doktora.Stopniowo, z dnia nadzień, pokrywały moje przewrażliwione synapsy coraz grubsząwarstwą izolacyjną.Wytworzyły wokół mojej głowy wielkąszklaną kulę, przez którą bezpiecznie obserwowałam otaczającymnie świat.Poruszałam się w nim niepewnie jak astronauta napowierzchni nieznanej planety, uzbrojona w szczelny skafander,który chronił mnie przed dezintegracją w próżni.Do środkaprzedostawały się tylko głuche echa zlewających się wniezrozumiałą melodię dzwięków.Czasem włączałam w swoimkasku fonię, ale zwykle szybko ją wyciszałam.Marek wydawał sięodległy niczym mała postać na ekranie starego telewizora.Grał wmoim niemym filmie kuriozalną, przerysowaną postać machającąoperowo rękami i przyjmującą groteskowe miny.Był niemy jakBuster Keaton i absurdalny jak Charlie Chaplin.Dopiero wtedyzauważyłam, że jego chód przypomina kacze człapanie, a nos jestwielki jak u Maksa Schrecka.Po dwóch tygodniach bezruchuzaczęłam przemieszczać się ostrożnie po ogrodzie, grzebać wziemi i siać rośliny na wydartych trawie kawałkach spulchnionejgliny.Obserwowałam z zaciekawieniem, jak nasiona pęcznieją ipękają, jak pojawiają się pierwsze kiełki i liście, a kwiat ukorzeniasię powoli pomiędzy grubymi skibami.Praca fizyczna przynosiłaspokój i ukojenie.Obserwowanie jej efektów leczyło.W kolejnymtygodniu odważyłam się na wizytę w Ikei.Przez cały dzieńchodziłam pomiędzy zaaranżowanymi mieszkaniaminieistniejących ludzi, dotykałam przedmiotów i mebli, badającpalcami ich fakturę.Siadałam na sofach i fotelach, załączałamświatła, poprawiałam pościel na łóżkach.Doznawałamprzyjemnych wzruszeń na widok dziecięcych zabawek i płakałamnad foremką do ciasta, która przypomniała mi babcię.Ikeastwarzała poczucie swojskości i przynależności.Udomowienia.Przechodziłam przez kolejne pokoje i czułam się bezpiecznie ikomfortowo.To był dom, w którym nie było zagrożeń, wrogów,kłótni ani utarczek.Przestrzeń idealna do życia.Zainspirowanatanimi perkalowymi zasłonami i papierowymi żyrandolami,wypełniłam potężny wózek sosnowymi komodami dosamodzielnego montażu, dywanami, kilometrami materiałów idziesiątkami świec zapachowych.Dorzuciłam setkęniepotrzebnych, ale budujących poczucie przynależności ramek nazdjęcia, wazonów, świeczników, koszy i doniczek
[ Pobierz całość w formacie PDF ]