[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Spytam.Najwyżej nie odpowie.Jest za daleko, żebyprzywalić mi w zęby.- Dlaczego? Czyj jest ten młyn?- Co za różnica czyj? Jakiejś starej głupiej baby.No właśnie.Zauważyłem, że w najdramatyczniejszych momentach życia okazuje się na-gle, że wszystko jest łatwiejsze, niż sądziłem.Ni stąd, ni zowąd pojawia się myśl,jakaś koncepcja wcześniej nie-brana pod uwagę, a wynikła ze słów rzuconych ottak sobie na wiatr.I już wiadomo, co należy zrobić, żeby wyjść na prostą.Ku swemu zaskoczeniu postanowiłem, że nie dam ojcu tego dokumentu.Przed minutą chciałem dać.I pyk.Jeszcze przed chwilą zależało mi na jegouznaniu i akceptacji, a teraz nie miałem pojęcia, dlaczego mi tak na tym zależało.Młyn jest mój - powiedziałem w myślach.Czy rzeczywiście bałem się tego człowieka, który teraz zapalał faję w biurzewyłożonym mahoniem? Miałem ochotę wykorzystać tę chwilę ciszy, by opowie-dzieć mu, jaki jestem, jak się zmieniłem i jak jeszcze się zmienię, na co mniestać.Zapalając swojego papierosa, ojciec na pewno nie zdołał dostrzec żadnegoprzeistoczenia.- No to już! - wrzasnął.-Co już?- Idz i zrób to, co masz zrobić.I walnął słuchawką.Znów ogarnęło mnie uczucie samotności, które było moją drugą naturą i to-warzyszyło stale jak cień.Zmiana, która we mnie zaszła, była chwilowa; rozbłysła i zgasła.Znów go-tów byłem się czołgać, byle zasłużyć na pochwałę.W barze było pusto.Nawet Klary nie było.Poszedłem drogą koło młyna. Z daleka słychać było kościelne pieśni.Zgromadził się tam już niezły tłum.Modlili się mieszkańcy nie tylko z tej, ale i sąsiednich wsi.Wieść o cudownympojawieniu się obrazu rozchodziła się jak błyskawica.Na poboczu wiejskiej dro-gi naliczyłem ze dwadzieścia obcych samochodów.No niezle.Zanim zapadł zmierzch, pojawiła się na ścianie jeszcze ręka Matki Boskiej.Jej albo jej syna.To ta struga oleju, która rozchlusnęła się, gdy idiota wciągał mnie na górę.Boska ręka wskazywała rozpaprane wzgórze.Wręcz nakazywała tam spoj-rzeć.Patrzyli więc i modlili się o cud.Robili to z jakąś zaciekłością, zażartościątaką, jakby swoimi modłami wymuszali na Bogu zajęcie się ich sprawą.Nie byłow nich uległości, raczej determinacja.Tu coś się jeszcze stanie, pomyślałem.Mu-si się stać, i wcale nie z mojego powodu.W tej wsi ciągle coś się działo i mojaobecność niczego nie mogła zmienić.Oni zawsze sami załatwiali swoje sprawy iteraz też nie miało być inaczej.Przy rozmodlonym tłumie nie miałem tu nic do roboty.Ale rozkaz ojca hu-czał mi w głowie: Zrób to.Zrób to.Zrób to.Musiałem coś zrobić, żeby uwolnić się od wrzasku rozmiękczającego mózg.Poszedłem na wzgórze.Kierunek wyznaczyła mi smuga starego oleju napę-dowego.Wieczór był pogodny i im wyżej wchodziłem, tym lepiej widoczne były kra-wędzie dachów i czubki drzew, obrysowane światłem zachodzącego słońca.Po-wietrze było przejrzyste, a szelest liści pod nogami i tych, którymi poruszałwiatr, wzmagał nastrój nieodwracalności.Wydeptana ścieżka, w którą skręciłem,wiła się między kałużami błota i postrzępionymi zaroślami.Czerwone światłoprzenikało przez liście i rzucało na ziemię krwawe wzorki.Dostrzegłem wyrazneślady stóp.Ktoś już posłuchał boskiego nakazu i tak jak ja kierował się ku szczy-towi. Mgła między skałami i pod krzakami odrealniała obrazy.To, co mnie otaczało, w pewnym sensie już było snem.Patrzyłem na świat,który znikał.Nie poznawałem mijanych miejsc.Droga pod górę była rozjeżdżo-na, pełna kamieni, których wcześniej tu nie było.Musiałem omijać spore skały.Buty ślizgały się po rozjeżdżonym błocie.Czepiałem się korzeni.Sam widokskalnego rumowiska przyprawiał o dreszcz.Pas potrzaskanych głazów ciągnąłsię przez jakieś sto metrów i był pełen dziur.Całość sprawiała wrażenie jednegowielkiego gruzowiska, które przy najlżejszym dotknięciu zwali się w dół.Zanimdotarłem do połowy wzniesienia, zgrzałem się, zmęczyłem, ale nogi chciały iśćdalej, jakby należały do kogoś innego.Po drodze spotkałem idiotę.Nie szedł, ale sunął jak cień.Ucieszyłem się, żenic mu się wczoraj nie stało.Poszedłem za nim.Już z daleka słyszałem gwar wielu głosów.Zgromadzili się tu niemal wszy-scy młodzi ze wsi.Mieli ostatnią szansę, żeby pobyć w miejscu, gdzie spędzilidzieciństwo.Starzy modlili się pod młynem, a ci woleli zabawić się staczaniemkamieni.Byli pijani i rozognieni ryzykiem, tak rzadko obecnym w ich życiu.Pewnie nie mieli zamiaru łamać prawa ani robić niczego złego, ale potrzebowaliodrobiny brawury, by pobudzić system nerwowy, a w efekcie rozładować rozwi-browanie emocjonalne.Zrób to.Zrób to.Zrób to.Gdy mnie zobaczyli, zaprzestali zabawy.Usiedli na kamieniach i patrzyli.Po-trafili zapanować nad gniewem.Ja tak nie potrafiłem.By rozładować gniew na-rastający w gardle, musiałem przywalić mocniej, przyładować z karabinu maszy-nowego; ta ta ta ta ta ta ta ta ta.Czułem smak krwi w ustach.Wzbierała we mniepokusa, by unicestwić samego siebie i pociągnąć w dół co tylko się da.Mrocznepragnienie, by to zrobić, ogarniało i obezwładniało umysł. Zrób to, zrób to, bo inaczej przyjadę z policją.Strachu nie wolno budzić nagle, bo gwałtowny lęk przeradza się w bezmyśl-ność albo wściekłość.Ojciec powinien o tym wiedzieć, bo sam był tak skonstru-owany.W chwilach emocji działał gwałtownie, impulsywnie, porywczo.Dlacze-go nie brał pod uwagę, że i ja mogę mieć dar wywoływania tak intensywnychprzeżyć? Na jakiej podstawie sądził, że jest jedynym bytem wartym uwagi?Czemu nigdy nie rozważył myśli, że mogę czuć się sponiewierany, poniżony? Zemogę odczuwać własną odrębność? Ze jestem kimś innym niż on?Jeśli miałem zostać aresztowany, to przynajmniej za coś złego, co rzeczywi-ście zrobię.Rozglądałem się, szukając ofiary.Musiało ze mnie buzować ogniem, bo tamci przywarowali na swoich kamie-niach i tylko śledzili każdy mój ruch.Sprowokował mnie pozostawiony bez opieki spychacz.Robotnicy byli zlenadzorowani, skoro zostawili maszynę na zboczu.Co z tego, że wyłączoną i za-mkniętą? Stała tu i czekała na mnie.Należała do ojca.To był jej pech.Zrób to, słyszałem niemilknący ani na chwilę rozkaz.Tkwił w głębi mózgujak kolec i choć usiłowałem go usunąć, wbijał się coraz głębiej i wiedziałem, żetam zostanie, jak wszystko, cokolwiek w życiu usłyszę.Zrób to, do cholery! Słowa tak wyrazne, jakby wymawiał je ktoś idący obok.Nikogo nie było.Chłopaki siedzieli daleko i żaden się nie odzywał.Idiota stałbliżej, ale już skoncentrowany na własnym, wewnętrznym świecie.Z trudem powstrzymywałem obelgi kotłujące się pod czaszką.Byłem wście-kły na siebie o własną słabość.Zrób to!Musiałem to zrobić. Podniosłem kamień i gdy poczułem go w dłoni, wszystko stało się proste ilogiczne.Po prostu zrobię, co kazał.Walnąłem w szybę i otworzyłem drzwi.Z uruchomieniem silnika nie miałemproblemu.Sparaliżowany nagłym rozżaleniem, zacisnąłem dłonie na drążku.Niechciałem już więcej o niczym myśleć, po prostu wykonałem czynności rozpisanew mózgu.Nie potrafiłem się pohamować.Jezdziłem w tę i z powrotem po rozoranym szczycie.Strąciłem kilka głazóww dół.Podjeżdżałem na sam skraj i zatrzymywałem się w chwili, gdy maszynazaczynała się przechylać [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • lunamigotliwa.htw.pl
  •