[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Na razie pogoda nie jest łaskawa.Co chwila przechodzą silne deszcze i szkwały,spychające ku wodzie dym z kominów.Nasz statek ma też żagle, z których można korzystaćprzy łagodniejszych wiatrach.Mało kogo widuję, ponieważ większość czasu spędzamy wkajutach.Ależ ze mnie przedziwna mieszanka rodziców: żądza podróżowania ojca połączona zzamkniętą naturą matki.Ja widzę to dokładnie na odwrót: to ojciec zamykał się w sobie w towarzystwie innych, matka zaś potrafiła nawiązać nawet najbardziej intymną nićporozumienia.Oczywiście w powszechnej opinii zbyt wiele uwagi przykładała do stanuswojego zdrowia, a niektórzy nawet mieli jej za złe, że w ogóle zaprzątała tym uwagę innych.Ja wiem jednak, że cierpiała naprawdę - być w może w twoich odległych czasach będzieciejuż znali nazwę tych dolegliwości.Codzienne cierpienie pozbawia nas ludzkich cech, mimo tomatka znajdowała w sobie dość sił, żeby żartować i gawędzić, zapewne dzięki temu, że byłablisko mnie, Charleya, a nawet ojca.Intymność kontaktów międzyludzkich przerażała megoojca tak samo, jak teraz mnie przeraża.W mojej duszy toczą walkę dwa pragnienia: żeby sięukryć i żeby uciekać, ja zaś coraz bardziej przychylam się do opinii, że odwagę, na którąmusiałam się zdobyć, by pokonać własną naturę i stawić czoło światu, zawdzięczam wcale nieojcu, lecz właśnie matce.Pamiętaj o tym, proszę.Pogoda wciąż jest paskudna.Nawet młoda służąca, z której pomocą Mary okiełznałanarowiste pianino, znikła gdzieś we wnętrzu statku.Mary często jada posiłki w towarzystwiekapitana Murraya, ale większość czasu spędza w kajucie na lekturze.Jak tylko aura staje się łaskawsza, na niebie pojawiają się słońce i wysokie skłębionechmury koloru śniegu, przy kapitańskim stole zaczyna robić się tłoczno.Przychodzą dwajmężczyzni o steranym wyglądzie, z licznymi zmarszczkami wokół oczu, których Murrayprzedstawia jako doświadczonych kupców z zachodnioafrykańskiego wybrzeża.Ich znaczniemłodszy towarzysz zajmuje się tą profesją dopiero od pięciu lat.Starszy, nazwiskiemConklin, odbywa już swoją siódmą podróż i spędził w zawodzie prawie dwadzieścia pięć lat.- Ten tu Deerforth zbliża się do piętnastu.- Siedemnastu - poprawia go kompan.- Tak czy inaczej jesteśmy weteranami co się zowie - ciągnie Conklin.- I czymś wrodzaju anomalii.Mam nadzieję, że zna pani to słowo?Mary odpowiada z ledwo wyczuwalnym zniecierpliwieniem, że owszem, zna.- Proszę mi wybaczyć, że zapytałem.Kiwa głową z uśmiechem, po czym pyta:- A może słyszeliście panowie o Jamesie Battym?- Batty?- Pewnie chodzi o starego Capa - domyśla się Deerforth.- I o rosyjskim dżentelmenie nazwiskiem Dołokow - dodaje Mary.Conklin marszczy czoło, jakby mocno wysilał pamięć, kiwa głową i mówi:- Owszem, znamy ich.- Drapie się po głowie.- Myślałem, że Batty wrócił do Anglii?- Na pewno tam właśnie go poznała - wtrąca się Deerforth. - Poznałam ich obu na Wyspach Kanaryjskich.W Las Palmas.Trzeci mężczyzna, o brzmiącym z holenderska lub z niemiecka nazwisku, któregoMary dokładnie nie usłyszała, przypatruje im się w milczeniu.- Byłbym gotów przysiąc, że Batty umarł na śpiączkę - mówi Deerforth.- Miewa się całkiem dobrze.W zeszłym roku, kiedy widziałam go po raz ostatni,wybierał się ponownie do Gabonu.Przy stole siedzi jeszcze kilku innych pasażerów: młody pastor udający się do Afrykina swoją pierwszą w życiu placówkę w Sierra Leone; jego żona, trochę skwaszona, ale wsumie całkiem sympatyczna kobieta o melodyjnym głosie i delikatnych manierach, czuwającanad mężem jak nad dzieckiem (i rzeczywiście, z zachowania nieco przypomina dziecko);mężczyzna udający się z rządową misją do Fernando Po; kupiec; handlarz solą; rodzinamisjonarza mieszkającego już od dłuższego czasu w Sierra Leone.- Ten Batty jest twardy jak żelazo - mówi Conklin.- Kiedyś stawił czoło w pojedynkęcałej gromadzie Mpongwe, bo chcieli mu odebrać jedwabny szal.Zranili go w nogę i złamalimu rękę, ale przypominało to walkę z biblijnym Jakubem, choć z pewnością trudno uznać ichza anioły.Zdaje się, że zabił co najmniej dwóch.- Widział pan to? - pyta Mary.Zerknął na nią spod oka, po czym skupia uwagę na talerzu.- Byłem niedaleko.Deerforth parska śmiechem, dołącza do niego któryś z handlarzy, wkrótce śmieją sięprawie wszyscy, chociaż większość nie zna przyczyny wesołości.Siedzący u szczytu stołukapitan Murray pociąga łyk wina z metalowego pucharu i oblizuje usta.Tak widoczne isłyszalne oznaki dobrego humoru wyraznie poprawiają jego i tak dobre samopoczucie.Maryobserwuje go uważnie, podczas gdy ktoś opowiada o niezliczonych niebezpieczeństwachczyhających w afrykańskim buszu.- Mój ojciec miał ranczo w Ameryce - przerywa mu kapitan.- Hodował bydło [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • lunamigotliwa.htw.pl
  •