[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Po obiedzie matka i córki spędziły ponad godzinę w salonie, milczące i zasępione.Dzień jest wspaniały, ale one niewyjdą z domu, wolą żyć jak zakonnice niż obwieścić światu swój upadek, niż przyznać się do tak zręcznie dotądskrywanej konieczności wyrzeczeń.Nie potrafiły jednak pozostawać przez cały dzień w zamknięciu, zwłaszcza że przez otwarte okna i balkony wdzierałosię słońce, a lekki wietrzyk przynosił podniecające zapachy lata.Chcąc nie chcąc myślały o zielonych polach, ospacerujących ludziach, o tym, jak miło jest sunąć powolutku pod osłoną kolorowej parasolki i oglądając nowe twarzeodpowiadać na ukłony przyjaciół.Wreszcie nie mogły dłużej wysiedzieć w domu i wszystkie trzy zaczęły się ubierać do wyjścia. Nie przesadzajmy odezwała się donia Manuela przecież wszyscy nas dobrze znają i jak raz zobaczą naspieszo, nie muszą zaraz myśleć, że już nie mamy powozu.Dziewczynki, chodzmy na spacer!Wyszły, ale z niezłomnym postanowieniem, że nie pokażą się w alejach, na oficjalnej promenadzie, i przechadzały sięnajpierw bez celu, wreszcie jednak deptak zaczął je przyciągać i nie wiedzieć kiedy znalazły się na rogu alei.Ciężki to był dzień dla pań Pajares! Na zewnątrz nic się niby nie zmieniło; dziewczynki odpowiadały z wdziękiem napozdrowienia przyjaciół, mama, wyniosła i majestatyczna, ogarniała wszystkich protekcjonalnym spojrzeniem.Przeżywały jednak prawdziwe męczarnie.Jakaś siedząca w powozie przyjaciółka pozdrawia je serdecznymuśmiechem, a one już widzą w tym uśmiechu litość i rumieniec występuje na ich upudrowane policzki.Ktoś znajomyprzystaje, aby z nimi porozmawiać, a już wszystkie trzy zapewniają chórem, że wyszły na spacer pieszo, bo pięknapogoda.Przez cały czas ogarniały tęsknym spojrzeniem długi rząd powozów z takim uczuciem, z jakim nasi biblijniprzodkowie musieli patrzeć na drzwi raju zamknięte przed nimi na zawsze.Miały zresztą dość powodów do smutku.Trapiła je przede wszystkim choroba konia; spadła ona na nie jak cierpieniekogoś bliskiego.%7łałowały już niemal, że wyszły z domu, przejęte fałszywym złudzeniem, iż przez samą obecnośćmożna pomóc bliskiej istocie wydobyć się z choroby.Rozdawały ukłony na prawo i lewo, przystawały, aby uścisnąćręce znajomym, wspominały o pogodzie i najwytworniejszych na spacerze sukniach, ale mimo woli wciąż wodziłyoczyma za końmi.W każdym z tych zwierząt odnajdywały coś znanego: to maść, to głowa, to sylwetka przypominałaim nieszczęsnego konia, który opanował ich myśli.Niektóre spotkania tego popołudnia były bardzo przykre.Oto Andresito, syn Cuadrosów, przeciska się między dwomaszeregami powozów na olbrzymim koniu, którego dostał od ojca.Widać szuka narzeczonej, aby ją eskortować ichełpiąc się swą zręcznością jezdzca krążyć wokół jej powozu.Wyraz niewinnego zdumienia, który ukazał się na twarzy chłopca, gdy zobaczył panie Pajares idące pieszo w tłumie niedzielnej hołoty, byłprawdziwym ciołem dla wszystkich trzech kobiet.Były one doprawdy zbyt przewrażliwione.Roberto del Campo, mijając je z grupą przyjaciół, rzucił im najbardziejuwodzicielski ze swych uśmiechów, one jednak doszukiwały się w wygięciu jego warg śladu ironii.Niewątpliwie tenbałwan Rafaelito musiał donieść Robertowi o chorobie konia.Były najpewniejsze, że wszyscy znajomi na deptakuwiedzą już o przykrym wypadku, i przewidywały dalsze skutki tej wieści.Oszołomione bólem zranionej próżności,wspominały chyba własne kpinki skierowane pod adresem innych i coraz to przystawały zmieszane świadomością, żespogląda na nie tysiąc krytycznych oczu, a seniory w powozach rzucają im pogardliwy uśmiech niby służącymprzebranym od święta.Na myśl, że ktoś za plecami może je palcem wytykać, wstrząsał nimi zimny dreszcz.Uparcie prześladował je obraz, który widziały w stajni przed spacerem: koń leżący brzuchem do góry, w drgawkach, zwyciągniętymi nogami.Same zadawały sobie udręki, wszędzie węsząc kpinę i litość, gotowe nieraz przypuszczać, żeznajomi naumyślnie odwracają głowy, by ich nie widzieć. Chodzmy już, dziewczynki powiedziała mama z wyrazem bólu i wściekłości. Chodzmy do domu, zobaczymy,co tam słychać.Zresztą dziś na deptaku jest sama hołota.Córki zgodziły się skwapliwie.Rzeczywiście dziś przyszła sama hołota.I wszystkie trzy, przygnębione, pokonane,rozpoczęły odwrót po klęsce.Gdy wspinały się pochyłą ulicą na most Real, raptem odsunęły się od jezdni ikoronkowymi chusteczkami otrzepały kurz, jakim pokrył je przejeżdżający w zuchwałym pędzie otwarty powozik.Otonowa niespodzianka.Z kozła powoziku na dwóch kołach, lekkiego jak łupinka orzecha, pozdrawiał panie seniorCuadros ściągając ze wszystkich sił cugle ognistego konia.Obok na błękitnym aksamitnym siedzeniu Teresa ukazywała w głębokim wycięciu sukni swoje zbyt białe i zbyt pełnewdzięki, a wyraznie skrępowana ogromnym kapeluszem pełnym róż i liści, kiwała im głową. Do widzenia do wieczora.Do widzenia, panieneczki! Dziś wieczorem przyjdę.Teresa uśmiechała się znacząco do swej dawnej chlebodawczyni, a uśmiech ten wyrażał błaganie, aby nie zaniedbaławyspowiadać jej męża.Pod dobrym adresem zwracała się Teresa z prośbą o taką przysługę! Pani Manuela rozumiała, co oznaczały stałewizyty pięćdziesięcioletniego donżuana, który odwiedzał ją to po południu, to wieczorem.W tej chwili jednak nie otym myślała.Co innego ją zaprzątało: oto dawny służący przejechał powozem i osypał kurzem panią Manuelę, córkęmilionera, idącą pieszo wdowę po doktorze Pajares.Teraz sama musi znosić wyniosłe miny ludzi, których zawszetraktowała z góry.Nie, nigdy do głowy jej nie przyszło, że czeka ją taki los! Pogrążona w długach, przewidywałaklęskę, ale przecież nie tak hańbiącą.Nie myślała, że tak nisko upadnie.To było ponad jej siły.Zraniona w swej wyniosłej dumie, nie mogła powstrzymać łez, które gorącą falą cisnęły się jejdo oczu.Przyśpieszyła kroku.Uciekała od światowego spaceru i od zbytku, w którym jeszcze przed kilku dniamipławiła się jak we własnym żywiole.Dziś odczuwała go jak szykanę.Gdy panie weszły na plac, przy którym mieszkały, ponury widok domu, zamkniętej na klucz furtki, okien zasłoniętychokiennicami, całej fasady pogrążonej w cieniu zapadającego zmierzchu przepoił je smutkiem i nasunął myśl o koniu. O Boże, co się dzieje z biednym Brylantem? Odczuły nagle gwałtowne zainteresowanie losem zwierzęcia,uczepiły się nieprawdopodobnej nadziei jakiegoś cudu, który by konia uzdrowił, a im wrócił prawo do niezbędnejprzejażdżki.Wiedzione przyzwyczajeniem, miały ochotę modlić się, aby nieszczęsne stworzenie wyzdrowiało.W ichsmutku było coś z tkliwości i wdzięczności za wierną służbę, ale nad wszystkim górowała żądza powrotu nastanowisko powozowych dam; brak tego tytułu wprost je poniżał.Udały się przez podwórze do stajni.W przejściu musnęły ręką opuszczony powozik, wytworny jak piękna zabawka,osłonięty lekkim płóciennym dachem, z dużymi, cienkimi, pomalowanymi na żółto kołami.Ze ściśniętym sercem istrachem w oczach wsunęły głowy w otwarte drzwi stajni, po czym weszły.Było tam ciemno i przykra woń napełniałapowietrze.Uniosły fałd długich spódnic,a ich eleganckie trzewiki zapadały w miękką i wilgotną podściółkę.Dziwacznie wyglądała ta scena
[ Pobierz całość w formacie PDF ]