[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Poczuł, że powoli zaczyna odzyskiwać siły, a wraz z nimi poczucie rzeczywistości.— Jeszcze jedno? — zapytał barman.— Proszę.I jeśli ma pan minutkę, chciałbym z panem zamienić słowo.— Na jaki temat?— Kilku ludzi, którzy mogli tędy przejeżdżać.— Tędy? To znaczy? Myśli pan, że byli w Siedmiu Morzach?— W Old Orchard.Chłopak roześmiał się.— Przez to miasteczko przewija się latem całe Maine i pół Kanady.— To byli Cyganie.Barman chrząknął i przyniósł Billy’emu drugą butelkę schoonera.— W takim razie na pewno tędy przejeżdżali, żeby pohandlować i zarobić parę groszy — stwierdził.— Robią tak wszyscy, którzy przybywają tu latem.Ale to miejsce jest nieco inne.Przychodzą tu tylko stali mieszkańcy Old Orchard.A tamci… — wskazał ręką w stronę okna i pogardliwie machnął dłonią — to po prostu handlarze.Są tu tylko przejazdem.Jak pan.Billy nalał sobie piwa do szklanki, ostrożnie lejąc je po ściance, żeby nie zrobiła się piana, po czym położył na kontuarze dziesięciodolarowy banknot.— Nie jestem pewien, czy dobrze się rozumiemy.Mówię o prawdziwych Cyganach, nie o turystach czy letnikach.— Prawdziwych… A, pewnie chodzi o tych, co obozowali niedaleko Salt Shack.Billy poczuł, że jego serce zaczyna bić szybciej.— Czy zechciałby pan rzucić okiem na kilka zdjęć?— Nic mi to nie da.Nie widziałem ich.— Barman przez moment patrzył na dziesięciodolarowy banknot, a potem zawołał: — Lon! Lonnie! Podejdź tu na chwilę!Jeden z siedzących przy oknie staruszków wstał i powłócząc nogami, podszedł do kontuaru.Miał na sobie szare bawełniane spodnie, białą koszulę, która była dla niego za duża, i słomkowy kapelusz z podwiniętym rondem.Jego twarz sprawiała wrażenie znużonej, a jedno oko było zamglone i martwe.Przypominał kogoś Billy’emu, ale zanim go sobie skojarzył, minęło parę chwil.Ten starzec wyglądał jak Lee Strasberg, wykładowca i aktor.— To Lon Enders — powiedział barman.— Ma mały domek po zachodniej stronie miasta.Po tej samej, co Salt Shack.Lon wie o wszystkim, co dzieje się w Old Orchard.— Nazywam się Halleck — przedstawił się Billy.— Miło mi pana poznać — powiedział świszczącym głosem Lon Enders i usiadł na stołku obok Billy’ego.Właściwie nie usiadł, ale klapnął na siedzenie, bo gdy jego pośladki znalazły się nad poduszką stołka, pod starcem ugięły się kolana.— Napije się pan piwa? — spytał Billy.— Nie mogę — odparł staruszek.Billy odwrócił głowę.Enders miał niezbyt przyjemny oddech.— Już dziś jedno wypiłem — dodał Lon Enders.— Doktor mówi, że wolno mi wypić tylko jedno piwo dziennie.Mam kłopoty z flakami.Gdybym był samochodem, nadawałbym się tylko na złom.— Rozumiem — mruknął Billy.Barman odwrócił się do nich plecami i zaczął wstawiać brudne kufle do zlewozmywaka.Enders spojrzał na dziesięciodolarówkę, a potem przeniósł wzrok na Billy’ego.Jego zmęczona, poryta zmarszczkami twarz tonęła w półmroku; z zewnątrz dochodziły przytłumione dźwięki dzwonków, odległe i ulotne jak odgłosy ze snów.— Byli tutaj — oświadczył staruszek, kiedy Billy wyjaśnił, o co mu chodzi.— Byli w Old Orchard, to prawda.Nie widziałem tutaj żadnych Cyganów od dobrych siedmiu lat, a może nawet dłużej.Tak, chyba od dwudziestu lat.Prawa dłoń Billy’ego kurczowo zacisnęła się na szklaneczce, którą trzymał, i niewiele brakowało, by pękła.Rozluźnił uścisk i ostrożnie odstawił szklankę na kontuar baru.— Kiedy? Jest pan pewny? Czy wie pan, dokąd mogli się udać? Czy może pan…Enders uniósł do góry rękę.Była biała jak ręka topielca wyciągniętego ze studni i sprawiała wrażenie niemal przezroczystej.— Spokojnie, mój przyjacielu — powiedział szeptem.— Powiem ci wszystko, co wiem.— Billy z trudem zmusił się do milczenia.Nie odezwał się więcej, po prostu czekał.— Wezmę tę dziesiątkę, bo sprawiasz wrażenie, że możesz sobie na to pozwolić, mój przyjacielu — dodał Enders.Włożył banknot do kieszeni koszuli, po czym wsunął kciuk i palec wskazujący lewej ręki do ust, aby poprawić sobie górną szczękę.— Kiedy się zestarzejesz, stwierdzasz nagle, że musisz płacić ludziom, żeby cię chcieli słuchać… — mruknął po chwili.— Czy mógłbyś poprosić Timmy’ego, aby nalał mi szklaneczkę wody z lodem? Muszę przyznać, że teraz nawet jedno piwo to dla mnie za dużo.Te resztki, które pozostały z mojego żołądka, palą jak żywy ogień, ale człowiekowi trudno jest zrezygnować z wszystkich przyjemności życia, choć nie sprawiają już takiej radości jak kiedyś.Billy przywołał barmana, który podał Endersowi szklaneczkę wody z lodem.— Wszystko w porządku, Lon? — spytał, gdy stawiał szklaneczkę na kontuarze.— Bywało lepiej, ale bywało też gorzej — wyszeptał staruszek, podnosząc szklankę.Przez moment Billy miał wrażenie, że nie doniesie jej do ust, jednak w końcu mu się to udało, choć po drodze wylał trochę wody.— Na pewno chcesz porozmawiać z tym gościem? — spytał Timmy.Zimna woda najwyraźniej dodała Endersowi sił.Odstawił szklaneczkę na blat, spojrzał na Billy’ego i przeniósł wzrok na barmana.— Myślę, że ktoś powinien to zrobić — oświadczył.— Nie wygląda jeszcze najgorzej… choć to już nie potrwa długo.◆ ◆ ◆Enders mieszkał w małej kolonii emerytów przy Cove Road.Powiedział, że Cove Road to część „prawdziwego Old Orchard”, tego, którym nie interesują się szmalcowni.— Szmalcowni? — powtórzył zdziwiony Billy.— Przyjezdni, przyjacielu.Przyjechałem do Old Orchard z żoną tuż po wojnie, w tysiąc dziewięćset czterdziestym szóstym roku.Zamieszkaliśmy tu.Nauczyłem się, jak wyciągać szmal od Tommy’ego McGhee… nie żyje już od dawna, biedaczysko.Musiałem wrzeszczeć jak opętany i teraz zostało mi niewiele głosu… — wyjaśnił.Zachichotał; jego śmiech przypominał szum wiatru przed świtem.Znał wszystkich ludzi żyjących z festynu, który trwał w Old Orchard przez całe lato — ulicznych sprzedawców, handlarzy, sezonowych robotników, wciskaczy kitu (czyli sprzedawców pamiątek), wędrownych mechaników, bezrobotnych pracowników wesołych miasteczek, prostytutki i sutenerów.Większość z nich pojawiała się tu co roku o tej samej porze, jak ptaki, które odlatują na zimę.Tworzyli stabilną, skonsolidowaną społeczność, której letnicy nigdy nie zauważali.Enders znał też wielu ludzi trudniących się tak zwanym handlem obwoźnym — jak to określał barman Siedmiu Mórz.Zwykle przebywali w miasteczku bardzo krótko: przyjeżdżali na tydzień czy dwa, nabijali kabzę i ruszali w dalszą drogę.— Pamięta pan ich wszystkich? — spytał Billy z powątpiewaniem.— Gdyby każdego roku przyjeżdżali inni, nie zapamiętałbym ich — wyszeptał Enders.— Ale tak to już bywa z handlem obwoźnym.Nie przyjeżdżają tu co roku, jednak mimo to widuje się ich dość często.W tysiąc dziewięćset pięćdziesiątym siódmym jakiś facet sprzedawał tu hula-hoop… Ponownie ujrzałem go w tysiąc dziewięćset sześćdziesiątym, kiedy opylał zegarki po trzy dolce od sztuki.Czasem zamiast jasnych włosów ma ciemne i sądzi, że dzięki temu nie zostanie rozpoznany.Prawdopodobnie letnicy faktycznie go nie poznają, nawet jeżeli byli tu w tysiąc dziewięćset pięćdziesiątym siódmym, bo w dalszym ciągu dają się nabierać i wszystko kupują.Ale my go rozpoznajemy, bo pamiętamy wszystkich ludzi zajmujących się handlem obwoźnym [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • lunamigotliwa.htw.pl
  •