[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.A to też niebyła prawda.Nie wiadomo, co było prawdą.I kim naprawdę był on sam.Jeżeli nie liczyćtego, że wobec niej zawsze był oszustem.Teraz czuła się zawstydzona swoją zasadniczością.Tak uparcie domagałasię wszędzie zawodowstwa.Ash miał lepszą metodę.Tyle że to w ogóle niebyła metoda.Po prostu był sobą.- Z czego się pani śmieje? - zapytał podejrzliwym tonem.- Uśmiecham się.Do pana.Bo przypomniałam sobie, jak to pan używabrzydkich wyrazów, stale się skarży i wydziwia na pracowników OpiekiSpołecznej i wszelkich innych funkcjonariuszy dobroczynności, której pan nieznosi.Przez chwilę nawet panu uwierzyłam, że nie jest pan wcale zaangażowany w pomaganie ludziom, że pan tylko pilotuje samolot, nic więcej.A tymczasem pan też należy do tego tu wszystkiego.Pan jest i dobry,i humanitarny, panie Adams.I bardziej dobroczynny niż niejeden filantrop.Corey samą zaskoczyły jej słowa.Mówiła, zanim zdążyła pomyśleć.Ashpopatrzył na nią z pewnym zastanowieniem, ale po chwili już tylko skrzywiłsię ironicznie, trzasnął metalową pokrywką walizeczki i powiedział.- Akurat!Rozdział ósmyWreszcie Corey mogła zamknąć walizkę z lekarstwami.Przez prawietrzy godziny razem z Ashem robili szczepienia i zajmowali się najróżniejszymipowszechnymi w wiosce dolegliwościami, poczynając od jątrzących sięskaleczeń aż po różne pasożyty i grzybice skóry.Mogła już odgarnąć z czoławilgotne od potu pasemka włosów i rozprostować plecy.I stanąć prosto nanogi, obolałe i zdrętwiałe od długiego przycupnięcia i siedzenia na piętach.Trudno się dziwić, że u Indian Czikao tak często występują pasożyty skóry,pomyślała.Klapnięciem dłoni zabiła na sobie jeszcze jednego krwiożerczegomoskita, mogąc mieć tylko nadzieję, że tabletki przeciw malarii, które odwczoraj brała, uchronią ją przed chorobą.Indianom potrzeba wielu jeszczerzeczy.Może drobnych, ale ważnych.Powinni mieć na przykład siatkiprzeciw moskitom, przynajmniej przy wejściach do chat, wnętrza powinnispryskiwać preparatem owadobójczym.Poczuła zapach dymu z papierosa.Tak, to Ash wypuścił w jej stronęszarobłękitny obłoczek, który teraz leniwie płynął w gorącym powietrzu.- Jesteśmy zaproszeni na coś w rodzaju przyjęcia - oznajmił Ash.- Naindiański ślub i wesele.Już znów miał na głowie ulubioną czapeczkę, a ciemne okulary jak zwyklezaczepił na dekolcie podkoszulka.Indiański ślub! Naprawdę mam szczęście! - pomyślała Corey.- Och tak,bardzo chciałabym to zobaczyć! - zawołała ucieszona jak dziecko, ale jejuśmiech przygasł na widok miny Asha.- Co znowu? Coś nie w porządku?- Po prostu muszę panią ostrzec.Ich wesela zaczynają się dosyć niewinnie85i łagodnie, ale skończyć się mogą dosyć dziko.Ale i tak nie mamy wyboru.Gdybyśmy nie przyjęli zaproszenia, byłaby to wielka obraza.- Zaciągnął sięjeszcze raz i rzucił niedopałek na ziemię.W tej samej chwili coś przemknęłomiędzy nimi.Indiański chłopiec, szybki niczym małe zwierzątko, skoczyłw kierunku jeszcze tlącego się papierosa.- Zjeżdżaj stąd, ty łobuziaku! - krzyknął Ash.Oczywiście bez skutku.Brązowy jak czekoladka malec, chyba najmniejszyz całej grupki chłopców, już trzymał papierosa w ustach i zaciągał się nimgłęboko.- Chodz tu natychmiast! Daj to!Z pobliskiej chaty dały się słyszeć chichoty dzieci.Ashowi w końcu udałosię wyrwać niedopałek z zaciśniętej piąstki.Chłopiec, w najmniejszym nawetstopniu nie przejęty reprymendą, odwrócił się i pobiegł do reszty dzieciaków.Tymczasem nieco zaniepokojona Corey wciąż zastanawiała się, co teżmogłoby znaczyć to, co Ash Adams jakby mimochodem nazwał dziko".Znała go ledwie dwadzieścia cztery godziny, ale i tego wystarczyło, żebyzdać sobie sprawę, że to, co dla niego było trochę dzikie, dla niej mogłobysię okazać absolutnie nie do przyjęcia.- Jak bardzo dzika jest ta dzikość?- zaryzykowała pytanie.Ash potarł skórę na karku.- No cóż.Po pierwsze oni lubią się upić,a potem grają w taką swoją grę, dosyć podobną do amerykańskiego futbolu,tylko trochę bardziej twardą.To znaczy, mecz dopiero wtedy uznają zaudany, jeżeli przynajmniej kilka nóg zostanie złamanych i kilka łbówrozbitych.Ja kiedyś dość nieostrożnie powiedziałem im, że w zasadzie wolębaseball.Oczywiście musiałem im wszystko tłumaczyć.A kiedy już skończyłem opowiadać o sprzęcie i przepisach, okazało się, że już zabrali się dościnania grubej gałęzi na pałkę, a zamiast piłki wzięli okrągły kamieńwielkości pięści.- Ash pokiwał głową.- 1 dopiero krew się lała! Dla nichsport w ogóle nie istnieje, jeżeli z założenia nie przewiduje rozlewu krwi.W tym momencie pojawił się jakiś mocno przejęty młody mężczyznai chwycił Asha za rękę.- Ten dżentelmen to pan młody! - zdążył jeszczerzucić przez ramię Ash, ciągnięty teraz w stronę czegoś, co przypominałojakby dom bez ścian, stojący na skraju polany i przykryty jedynie strzechą.Ash dał ręką znak, by Corey poszła za nimi
[ Pobierz całość w formacie PDF ]