[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Ludziewzdychali i bili się w piersi nie dlatego, że rozumieli jegosłowa, ale dlatego, że tak gorąco przemawiał.A takżedlatego, że była to pora deszczów, głodu, powodzi i śmierci.Owego ranka, kiedy wrócił do katedry, wiatr przegnałchmury i dziekan ujrzał wreszcie cały budynek.Była toteraz rzecz realna, wymierna, na tyle a tyle stóp wysoka,szeroka i długa, bez cienia wspaniałości i majestatu.Popatrzył w chłodne niebo, ale było zamknięte.Poszedłwięc do swego mieszkania w rezydencji dziekańskiej ispojrzał na katedrę przez małe okienko.Jego ograniczonerozmiary sprawiały, że nieraz to, na co patrzył stamtąd,nabierało dodatkowego wyrazu, jak obraz ujęty w ramę.Ale katedra wyglądała i stąd jak stodoła.Choć wiedział, żeto złudzenie, wydawało mu się, że osiadła trochę.Pod rynnąu stóp muru napęczniała wodą ziemia wypchnęła szorstkątrawę, tak że kamień zdawał się w nią wrzynać, awrażeniem przemożnym nie była już teraz chwała Boża,lecz ciężar budowli wzniesionej przez człowieka.Jego wizjawieży wydawała się daleka jak zapamiętany z dzieciństwasen.Gdy pomyślał o Anzelmie, bo był on przecież częściądziecinnych lat, przyszła mu na myśl sprawa spowiedzi.Lecz otrząsnął się niecierpliwie i wyrzekł przez zaciśniętezęby:- Troszczę się o sprawę Ojca mego.W tym też czasie pominął milczeniem następny listlady Alison.Tymczasem wiatr przyniósł zmianę.Przegnałchmury i wywiał przez otwarte drzwi niemiły fetor zkatedry.Wylana rzeka zaczęła opadać, odsłaniającwszędzie zgniliznę i zniszczenie, z wyjątkiem ścieżek, poktórych można było przejść, i brukowanych dróg, gdziemógł przejechać wóz.Idąc w kierunku fasady zachodniejzauważył, że rynny przestały działać i czekały nieruchomoz wyciągniętymi paszczami na to, co dalej nastąpi.Przystawał zastanawiając się, z jaką dokładnością i wjakim natchnieniu ci f dawni giganci budowali katedrę, bogargulce wyglądały jak odlane z kamienia, wypryskiwały zniego niczym wrzody, oczyszczające ciało z choroby,własnym unicestwieniem zapewniające zdrowie całegoorganizmu.Teraz, gdy deszcz ustał, mógł dojrzeć orazzielone i czarne porosty, tak że niektóre chimery wyglądałyjak schorzałe, rzucając na wiatr bezdzwięczne szyderstwa ibluznierstwa i nie czyniąc przy więcej hałasu niż na innymterenie śmierć.Zwięci męczennicy, bohaterowie i wyznawcywiary schli spokojnie po deszczu na zachodniej ścianie;zniósłszy obojętnie zimę, równie obojętnie czekali teraz nasłoneczny skwar.Czuł, że wraca mu trochę energii.Kiedymyślał o człowieku, który był jego narzędziem, czyli oRogerze Masonie i kręcącej się koło niego kobiecie, potrafiłpowiedzieć sobie w duchu: "To poczciwa niewiasta!" - i jużsama wiara w to wystarczała.Bo wszystko szło kulepszemu.Na zebraniach kapituły słychać było mniejkaszlania, a umarł tylko jeden człowiek: stary kanclerz,który chwiejnym krokiem przekroczył swój ostatni próg.Ponieważ była to śmierć powolna, normalna i towarzyszyłjej stosowny ceremoniał, należało raczej cieszyć się niżsmucić.Nowy kanclerz był młody i trochę nieśmiały.Zdawało się, że w mgnieniu oka nadeszła chwila, gdy zdjętokotary w krużgankach; mali ministranci hasali teraz podworze i próbowali się wdrapywać na wysoki cedr.Pewnego ranka, gdy wszedł w drzwi od strony zachodniej,zobaczył, że katedra znów tętni życiem.Ludzieprzychodzili i oglądali otwór w posadzce na skrzyżowaniunaw i dziurę w sklepieniu.Teraz, gdy rzeka opadła, a nieboprześwitywało pośród chmur błękitem, wsiąkłateż woda w dole wykopanym pod posadzką i kiedy Rogerzniżył nad nim świecę, blask jej nie odbił się w tafli wodnej.Gromada robotników poweselała; pogwizdywali wspinającsię po drabinach pośród rusztowań otaczających filar postronie południowo-wschodniej, pogwizdywali wchodzącna kręcone schody wiodące na triforium.Wracając zpustymi rękami, cebrem lub koszykiem, wyłaniali się z tymśpiewem lub gwizdem, przypominając kamienne rzezby nagrobowcach w surowej atmosferze"Wielkiego Postu.Hałasowali też ciągle, choć Jocelinskarżył się na to Rogerowi.Z szopy za nawą północnądochodził nieustanny odgłos ciesielskiego młota, a z dachuponadsklepieniem nie milknący huk i łoskot.Wielki Post był dlaJocelina okresem przygotowawczym, wiedział bowiem, żeniebawem będzie musiał walczyć.W tym wszystkim byłwobec tej wesołej gromady równie bezsilny jak dziewczynapasąca zbyt duże stado gęsi.Bezradnie słuchał śpiewania;bezradnie patrzył, jak małpowano Pangalla idącego przezkościół; bezradnie spoglądał na Rogera i Goody w ichnamiocie.Ale ciągle powtarzał sobie: "Troszczę się osprawę Ojca mego".Aż jednego dnia, gdy wszedł dokatedry ("Podnieście, o bramy, wierzchy wasze!") i stanąłnad otworem, z którego nie unosiła się już niemiła woń,usłyszał, że od strony sklepienia dobiegają jakieś inneodgłosy.Przechylił głowę do tyłu i wzrok jego uderzyłskrawek nieba, nagły jak wymierzony policzek zapierającydech, niewiarygodny, cudowny, błękitny.Podobnie jakramy małego okienka dawały mu niekiedy wrażenie głębi iintensywności, kiedy patrzył przez nie na coś, tak i dach,otaczający nieduży otwór, ukazywał klejnot.Wysoko wgórze odwijano ołowianą blachę, rolując ją na krokwiach.Błękitna plama rozszerzała się i wydłużała, łączyła ziemię zniebem tam, gdzie wkrótce geometryczne linie wystrzelą wnieskończoność.Stał z zadartą głową i otwartymi ustami,mrużąc załzawione oczy.Widział sylwetki krzątających sięludzi, którzy robili, co im zlecono, ale nie wiedzieli, corobią.Dojrzał biały skrawek zachodzący na błękit iprzepływający dalej.Usłyszał paplanie Racheli, lecz niezwrócił uwagi, o czym mówiła.Stał, nie zważając na bólkarku, rozradowany jak dziecko biegnące wśród kwiatów,aż rozszerzająca się plama znikła i zmieniła się w iskrzącąkaskadę.Wreszcie rozluznił mięśnie szyi i znalazł się znóww chaosie blasku, miodowych smug płynących z okien izłudnych ogników migających przed oczami, starając sięzatrzymać wyślizgujący mu się już z mózgu obraz nieba.Od tej pory, ilekroć robotnicy pracowali na dachu, niebospoglądało prosto w otwarty wyczekująco otwór.Pózniejprzesłoniła je sieć krokwi, które znikały kolejno.Robotnicywciągnęli na podnośnikach duże brezentowe płótno, nadktórym zwisały ze sklepienia liny.Potem liny poszły znów wgórę, dzwigając brezent; niektóre poskrzypywały.Gdy tozrobiono, płachta zasłaniała niebo, choć nieraz bębnił poniej deszcz, krótki i gęsty jak kroki ministrantów, lubszumiała ulewa.Kiedy się wypogadzało, robotnicy wracali iznów odsłaniali niebo.Majster codziennie oglądałwykopany dół.Raz zszedł w głąb, ale wyszedł z mokryminogami, potrząsając głową.Nie powiedział nic.Nie miało tojednak znaczenia, bo Rachela opowiadała o tym każdemu,kto tylko chciał słuchać, A nawet niektórym nieokazującym żadnego zainteresowania.Z końcem WielkiegoPostu zbliżała się Wielkanoc i słyszało się skargi, że hałas zdachu dociera do kaplicy Mariackiej, więc Jocelinzrozumiał, że nadszedł czas, by dziekan osobiście wszedł nagórę i przekonał się, jak sprawy wyglądają.Wspinał sięmozolnie i ostrożnie po kręconych schodach, aż dotarł dosklepienia, skąd otwór w posadzce o sto dwadzieścia stóp wdole wydawał się ciemną kropką.Dziekan stał na szerokimczworokącie otoczonym blankami.Było tu jasno i świeżo
[ Pobierz całość w formacie PDF ]