[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Szedłem za nią w busz nad brzegami Sabi i Luangwy i też już tam na mnie czekała, ranna, w sukni ze skóry bawołu, z którego pyska ciekła krew.Jej zapach był cierpko kwaśnymzapachem mojego własnego potu; jej smak — smakiem przegniłych pomidorów na moimpodniebieniu.Szukałem jej w głębokich wodach poza rafami, gdy zawór butli tlenowej chrapliwie imetalicznie powtarzał mój oddech.Tam też była — rzędy jej zębów bielały w półkolu pyska, a grzbietem biegła wysoka płetwa; strój miała z szagrynu, a dotyk zimny jak ocean.Smakowała solą i rozkładem.Rozglądałem się za nią na szosie, dociskając gaz do dechy i czułem jej chłodne ramię obejmujące mnie za ramiona, i słyszałem jej głos w poszumie kół na asfalcie, w gardłowym pomruku silnika.Z Colinem Butlerem przy sterze (człowiekiem, który traktował strach nie jak kochankę, lecz z pobłażliwą wyższością, jak traktuje się młodszą siostrę) popłynąłem szukać jej małą łodzią.Ubrana była w zieleń, z pióropuszem piany i naszyjnikiem z czarnych, ostrych skał.A woda ścierająca się z wodą była jej głosem.167Spotkaliśmy się w mroku na drogowym moście; jej oczy lśniły jak ostrze bagnetu.Ale tamto spotkanie, jak to dzisiejsze, nie wynikało z mojego wyboru.Nienawidzę jej.Ale jest kobietą, a ja — mężczyzną.Bruce uniósł rękę i odwrócił zegarek do blasku pożaru.— Za piętnaście czwarta, Ruffy.Chodź, zobaczymy co i jak.— Dobry pomysł, szefie — sierżant uśmiechnął się, błyskając w ciemności bielą zębów.— Czy ty się boisz, Ruffy? — zapytał nagle Bruce, pragnąc się dowiedzieć, bo jego własne serce waliło jak werbel wojenny, a w ustach zabrakło mu śliny.— Szefie, niektórych pytań mężczyźnie się nie zadaje.— Ruffy podniósł się powoli, nadal jednak pochylony.— Idziemy się rozejrzeć.Weszli szybko do miasta, przekradali się ulicą, kryjąc się pod ścianami i płotami, starając trzymać się w cieniu, omiatając wzrokiem całą okolicę, oddychając szybko i płytko, z nerwami napiętymi jak postronki, aż dotarli pod hotel.W oknach nie było świateł, budynek wyglądał na opustoszały, Bruce dostrzegł jednakskłębioną masę ludzi, śpiących bezładnie na frontowej werandzie.— Ilu ich jest, Ruffy?— Nie wiem… Z dziesięciu, piętnastu — odparł szeptem sierżant.— Reszta pewnie śpi w środku.— Gdzie są kobiety? Musimy na nie uważać.— Już dawno nie żyją, możesz mi wierzyć, szefie.— Dobra, chodźmy od tyłu.— Bruce wziął głęboki oddech i przebył szybko kilka metrów otwartej przestrzeni oświetlonej pożarem.Przystanął w cieniu i poczuł, że Ruffy jest przy nim.— Spróbuję zajrzeć do środka, przypuszczam, że większość jest na dole.— Na górze są tylko cztery pokoje.Na pewno wzięli je oficerowie, a reszta śpi w hallu.Bruce przeskoczył za róg budynku i potknął się o coś miękkiego, co poruszyło się pod jego stopami.168— Ruffy! — wydyszał nagląco, tracąc równowagę.Nastąpił na człowieka, śpiącego na gołej ziemi pod ścianą.Na jego nagiej piersi migotało światło płomieni, w odrzuconej na bok ręce połyskiwała pusta butelka.Mężczyzna usiadł, mamrocząc coś.Kaszląc sucho, boleśnie, miotał pod nosem przekleństwa, ocierając usta wierzchem dłoni.Bruce stał już pewnie na nogach i zamachnąłsię do pchnięcia bagnetem, lecz Ruffy był szybszy.Przystawił stopę do piersi tamtego i przewrócił go z powrotem na grzbiet, po czym posłużył się osadzonym na karabinie bagnetem podobnie jak ogrodnik wykopujący szpadlem ziemniaki — wbił go w gardło mężczyznycałym swym ciężarem.Ciało zesztywniało w konwulsji — nogi rozrzucone, ręce nagle zesztywniałe.Z przeciętej tchawicy uszło z sykiem powietrze i konający rozluźnił się w agonii.Nie zdejmując buta z jego piersi, Ruffy wyciągnął bagnet i przekroczył zwłoki.Mało brakowało — pomyślał Bruce, tłumiąc dreszcz odrazy wywołany kolejnym mordem.Oczy trupa pozostały otwarte w wyrazie niemal komicznego zaskoczenia, butelka wciąż tkwiła w jego dłoni, spodnie miał rozpięte i zaplamione krwią.Nie swoją krwią — domyśliłsię Bruce z wściekłością.Przeszli pod oknami kuchni.Bruce zajrzał do środka i stwierdził, że jest pusta.Białe kafelki odbijały nikłe światło, na stołach i w zlewie piętrzyły się stosy brudnych naczyń.Dotarli pod bar.Na kontuarze stała latarnia sztormowa, rzucająca żółtawy poblask, z uchylonego okna wydobywał się odór alkoholu.Wszystkie półki opróżnione zostały z butelek, a ludzie spali na szynkwasie, na podłodze, skłębieni jak stado psów, wśród potłuczonego szkła, kawałków mebli i porzuconych karabinów [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • lunamigotliwa.htw.pl
  •