[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.A Haiti to nawet przyjemna wyspa.Z betonu strzelały w górę ciemne słupy telegraficzne, lekko pochylone w kierunku rzęsiścieoświetlonego centrum Petionville.Druty zwisały z nich tak luzno i nisko, że Max mógłby ichdotknąć, gdyby chciał.Ruszył ulicą, prawie nie czując ziemi pod stopami, ale musiał zmagać się zsiłami grawitacji, które w każdej chwili groziły, że go przewrócą.Ludzie za jego plecamiwychodzili z baru, rozmawiając i wybuchając śmiechem.W miarę, jak się oddalał, ich głosyprzechodziły w coraz słabsze szepty.Czasami jakiś Amerykanin zakłócał ciszę głośnym wrzaskiemalbo innym nieartykułowanym wybuchem, ale cisza, która po takich odgłosach zapadała, byłajeszcze głębsza niż przedtem.Max nie wiedział dokładnie, w którą ulicę powinien skręcić.Nie pamiętał, ile przecznic minął wsamochodzie, zanim zobaczył bar.Znajdował się blisko centrum miasta, ale nie zupełnie blisko.Minął pierwszą poprzeczną ulicę, popatrzył w głąb niej, ale to z pewnością nie była ta właściwa.Polewej stronie znajdował się supermarket, a po prawej wysoki- 172 -- 173 -mur, pokryty napisami.Może powinien skręcić w następną? Albo w jeszcze następną? Pomiędzykilkoma drinkami, które w końcu razem wypili, chciał spytać Huxleya o drogę, ale całkiem o tymzapomniał.Przestał się przejmować powrotem, kiedy stracił rachubę wypijanych kolejek.Barbancourt powiedział mu, że bez problemu znajdzie drogę do domu.Ruszył więc po prostu przedsiebie.Zaczęły go obcierać buty, raniąc kostki.Nienawidził tych ładnych, nowych, lśniących skórzanychmokasynów, które kupił na Piątej Alei u Saksa w Dadeland Mail.Powinien był trochę je powyginaćprzed założeniem.Nie podobały mu się odgłosy, jakie wydawały obcasy przy zetknięciu z brukiem.Przypominało to stąpanie młodego konia, któremu przybito pierwsze podkowy.W pewnej chwili usłyszał dudnienie bębnów jego zródło nie znajdowało się ani trochę bliżej niżwtedy, gdy usłyszał je po raz pierwszy.Dudnienie było jednak wyrazniejsze, a dzwięki zdawały siędocierać od strony gór.Chwilami towarzyszył im grzechot jakby pordzewiałych sztućców: tobrzmiała w urywanym rytmie niemal pełna perkusja, tom-tomy, głuche bębny basowe i cymbały.Jejodgłosy docierały wprost do pijanej części jego umysłu, tej części, która nad ranem będzie gobolała jak jasna cholera.Ktoś go pociągnął za rękaw. Blan, blan.To był głos dziecka, chrapliwy, ale zapowiadający mutację.Głos chłopca.Max rozejrzał się na boki, jednak nikogo nie dostrzegł.Odwrócił się i popatrzył na drogę, którąprzeszedł.Zobaczył jedynie słabe światła baru i ludzi w sporej odległości.I nic więcej. Blan, blan.To było za jego plecami, z drugiej strony.Max powoli znowu się odwrócił.Wpatrzył się w ciemność przed sobą, dając sobie czas, by przyzwyczaić do niej wzrok.Konturytrochę przed nim falowały, jakby znajdował się na dnie głębokiego jeziora i stamtąd spoglądał, jakwpadają do wody kamienie, które ktoś rzuca, stojąc na brzegu.Z trudem wyłowił z ciemności sylwetkę chłopca; był to jedynie zarys postaci na tlepomarańczowego neonu. Tak? zapytał. Ban moins dollah! krzyknął chłopiec. Co? Kob, ban moins ti kob! Jesteś ranny? zapytał Max przytomnie.Zachował się po prostu w takiej sytuacji jak policjant.Chłopiec zbliżył się do niego.Ręce trzymał wyciągnięte daleko przed siebie. Dollah! Ban moins dollaaarrggh! krzyknął.Max na chwilę zasłonił uszy.Gówniarz naprawdę głośno wrzeszczał. Dollah? Chyba chodziło o pieniądze.Chłopak chciał pieniędzy. Nie mam powiedziałMax, pokazując chłopakowi puste dłonie. Nie mam żadnych pieniędzy. Ban moins dollah done zaskomlił chłopak i tchnął gorącym oddechem na wciąż otwartą dłońMaksa. Nie mam dolarów.Nie mam ani jednego peso, nie mam nawet pierdolonego centa rzekł Maxi ruszył do przodu.Chłopak podążył za nim, kilka kroków z tyłu.Max przyśpieszył.Chłopak uczynił to samo i pochwili zawołał głośno: Blan! Blan!Max nawet nie odwrócił głowy.Słyszał odgłos kroków dziecka za swoimi plecami.Były znaczniecichsze od stukotu jego obcasów, uderzających o bruk.Chłopiec nie miał butów.Max jeszcze bardziej przyśpieszył kroku.Dziecko podążało w ślad za nim, jego tempem.- 174 -175 -Minął ulicę, która wydała mu się znajoma, i gwałtownie przystanął.Chłopak nie spodziewał siętego i wpadł na niego z tyłu.Max zachwiał się, postąpił dwa kroki do przodu, stracił równowagę isię przewrócił.Niestety, ostatnim krokiem trafił prosto w głęboką dziurę.Przez kilka sekund leżał bez ruchu i próbował się zorientować w szkodach, jakich sobie narobił.Nogi były najprawdopodobniej w porządku, bo nie czuł w nich żadnego poważnego bólu.Tułów ipoliczek, którymi przejechał po ziemi, też go specjalnie nie bolały.Ale był świadomy, że wydarzyłosię coś paskudnego, świadomy wielkiego bólu, zbliżającego się już do niego jakby zza matowegoszkła, jednak ból ten był wciąż jedynie niewyraznym cieniem wśród ciągle go otaczającej pięknej,jedwabnej mgiełki.W czasach, kiedy jeszcze nie słyszano o anestezjologach, podawano zapewnerum barbancourt ludziom, którym trzeba było amputować kończyny.Chłopiec roześmiał się żabim rechotem nad jego głową. Blan sa sou! Blan sa sou!Max nie miał pojęcia, o co mu, do cholery, chodziło.Podniósł się na rękach, wyciągnął nogę zdziury i szybko wstał.Teraz dopiero poczuł kłujący ból w klatce piersiowej.Zaklęcie, pod któregowpływem się znajdował po wypiciu ogromnej ilości rumu, teraz ustąpiło i zaczęły go dopadaćwszelkie możliwe w takiej sytuacji koszmary.Zobaczył, że połowa jego nogawki jest mokra iupstrzona śmierdzącą mieszaniną moczu, zużytego oleju i ludzkich odchodów. Odczep się! zawołał.Teraz jednak nie widział już chłopca.Dzieciak zniknął.Zamiast niego ujrzał natomiast tuż przedsobą mniej więcej tuzin uliczników, dzieciaków, z których najstarszy nie mógł mieć więcej niżdziesięć lat.Widział zarysy ich głów oraz zęby tych, którzy akurat je szczerzyli, a także białka ichoczu.Byli niewysocy; żaden z nich nie sięgał Maksowi wyżej niż do ra-mienia.Czuł ich zapachy dym spalonego drewna, woń gotowanych jarzyn, gołej ziemi, potu izgnilizny.Czuł też na sobie ich uważne spojrzenia.Ulica nie była oświetlona, nie przejeżdżał nią żaden samochód.Zwiatła baru były jedynie małymipunkcikami w znacznej odległości.Jak daleko już od niego odszedł, kierując się w dół, ku centrummiasta? Popatrzył szybko na ulicę po prawej stronie
[ Pobierz całość w formacie PDF ]