[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.- Leoś - deklarował co rusz któryś z gości, skoro tylko zameldował się na miękkichnogach przy naszym stoliku - ja ciebie zawsze, bracie, uważałem.Inni psy na tobie wieszają,a ja takiego od razu w mordę.Kurwa twoja mać, mówię, to ty człowieka sztuki nie potrafiszrozpoznać?- Na miły Bóg! - zaklinał się inny - Kijowski odszczeka tego Balzaka dla ubogich.Będzie ci jeszcze dupę lizał.- Nie chcą ci wydać tej książki? Olej te kutwy z PIW-u! Bierz rękopis i wal do mnie.A co! Będę ci puszczał w odcinkach.Wierchuszkę, Leoś, biorę na siebie.Zobaczysz, za dwamiesiące wydawcy będą się w kolejce ustawiali.- Tyrmand, chłopcze, ty myślałeś, że pozwolimy cię zgnoić? Ja za ciebie całą swojąkarierą gwarantuję! A ten film, co wtedy chciałeś, też zrobimy.Chcesz pojechać do Cannes?Pojedziesz.Wolisz czystą czy kolorową? No to za naszą przyszłość.Zajęcie męczące, nie powiem.Zlatywali się jak muchy do krowiego łajna.Tyrmandniezle się trzymał jak na quasi abstynenta, w którego wmuszono bodaj pięć kieliszków.Dyplomatyczny talent, gdyby mnie ktoś pytał.Do każdego zagadał, pozwalał się klepać po ramieniu.Sam nalewał wódkę.Jednak widzę, że minę ma nietęgą.- Leo - mówię - głowa do góry.Jeśli nie wszystkich, to sporą część masz po swojejstronie.Spojrzał na mnie smutno i walnął sobie setę.- Gówno wiesz o Polsce, Al.Pryncypialność i bohaterstwo wyparują z nich najpózniejjutro razem z wódką.Wymknęliśmy się cichaczem.Po bibce u Aristowa nie pozostało śladu.Na tablicyprzed Domem Kultury Radzieckiej dopisana czyjąś ręką jedna litera wprowadziła zmianysemantyczne:  Pokaz mody radzieckiej uległ transformacji w  Pokaz mordy radzieckiej.- Jedna litera, a cieszy - podsumował Tyrmand przez zęby.Odskoczyliśmy w lewo, żeby uniknąć zderzenia z parą, która wytoczyła się z lokalunocnego Kameralna.Trzy metry dalej dyżurowała pojedyncza dziwka w wiekubalzakowskim.Dach zdezelowanej warszawy okupowały dwa podejrzanie wyglądającebezdomne koty.Wiatr ucichł.Na Foksal w ramach pierwszomajowych zobowiązań świeciłysię wszystkie latarnie.Zza zaciemnionych okien zamkniętego klubu architektów dobiegałyjednoznaczne chichy.Przyspieszyłem kroku, by nadążyć za Tyrmandem.Właśnie mijaliśmy ciemną jak nocsiedzibę Państwowego Instytutu Wydawniczego.Gdzieś tam pod stosem papierzyskzalegających redakcyjne biurka, albo gorzej, w czeluściach rzadko wietrzonych piwnic,dogorywał maszynopis %7łycia towarzyskiego i uczuciowego Leopolda Tyrmanda.- Ach, życie! - Splunął na chodnik.I jakby to pomogło, wyprostował przygarbioneplecy.Podsunąłem mu wrigleyówkę.W zgodnym duecie żuliśmy, zwolnieni z obowiązkuprowadzenia rozmowy.U wylotu Nowego Zwiatu spoglądał ku nam z przerośniętego plakatuchuchrak w robociarskim drelichu: kask prosto z magazynu, optymizmem tchnącewymizerowane oblicze, skierowany przed siebie wzrok zapowiadał nieuchronnie jeszczelepszą przyszłość.- Wiosna - rzucił Tyrmand mściwie.- Po wiośnie przyjdzie lato, po lecie jesień, pojesieni zima.A po zimie - znowu wiosna.Nie masz pojęcia, jak mnie to cieszy.W sprawiepór roku nawet Komitet Centralny nie ma nic do gadania.Zawieszeni między stałością pór roku a plakatowym marszem ku lepszej przyszłości,weszliśmy na pusty o tej porze Nowy Zwiat.Zrobiliśmy trzy, może cztery kroki, już byliśmyna jezdni, wokół ziało pustką; przez tę pustkę w bądz co bądz centralnym punkcie miasta zrobiło się nam dosyć nieprzyjemnie.Ale rozterki precz, bo raptem z owej rzekomej pustkiwypada czerwona rakieta, rakieta albo diabeł na rozżarzonym do czerwoności piecu, pędziprosto na nas i rośnie w oczach.Zmierć zwala się nam na głowę, konkludujemy bynajmniejniepogodzeni ze stratą, gdy tymczasem czerwona bestia z piskiem opon i zgrzytem hamulcówzwalnia, hamuje, hamuje, ruchem poślizgowym wciąż sunąc na nas - dwie banalnie kruchekupki atomów jednorazowego użytku.Wreszcie - kilka metrów przed nami! - zatrzymuje sięostatecznie.Tyrmand stoi jak wryty.Ja stoję jak wryty.Otwierają się drzwiczki i wysiada jasny gabardynowy garnitur.Zamiast twarzyksiężyc w pełni, całość wieńczy elegancki kapelusz.- To są hamulce, co?Do premiera dołącza Bruce.Przedstawiam Bruce a Tyrmandowi.Cyrano cieszy sięjak dziecko, bo znowu udało mu się wyrwać obstawie na wieczorną przejażdżkę.Tyrmandjest speszony sytuacją, Cyrano przeciwnie.Proponuje nam obu podwiezienie.Nie czekając naodpowiedz, pakuje nas do samochodu.Przed Hotelem Central mimo woli stałem się świadkiem takiej sceny: Bruce wyciągarękę do pożegnania, kiedy raptem wyprowadza prosty cios lewą.Sifu Cyrano ratuje sięzręcznym zwodem, ręka napastnika z impetem mija o pięć, sześć centymetrów okrytąkapeluszem solidną głowę premiera, gdy ten ze świeżo nabytą wprawą knykcie prawej pięściwbija Bruce owi w splot słoneczny.Bruce z trudem prostuje wysportowaną sylwetkę.Mapowody do zadowolenia.Cyrano jest w siódmym niebie.Wskakuje do jaguara, czas odwiezćTyrmanda do pisarskiego gniazdka przy Mariensztacie.Długo przyciskamy dzwonek u wejścia.Głos za drzwiami nie szczędzi przekleństw.Na nasz widok Dederko łagodnieje.Trąc zaropiałe od snu oczy, wpuszcza nas do środka.Literatura, wzdycham zrezygnowany, gdy w windzie Bruce z kwaśną miną wciąga nosempowietrze przesycone mieszanką polskiej czystej i importowanej brandy.27.Pora zwyczajowo przeznaczona na śniadanie dawno minęła, a ja nadal polegiwałem whotelowym łóżku.Kompresem i łykami zimnej wody próbowałem uciszyć dokazujące konie,których tętent odbijał mi się w mózgu zwielokrotnionym echem.- Kac - orzekł Bruce bez współczucia.Zasmrodził pokój zapachem jajecznicy, zaraz potem służbowym samochodem pozwolił się zawiezć w wiadomym celu na Aleję Róż.Zwlokłem się z łóżka, otworzyłem okno jak najszerzej.Przesunąłem fotel pod samparapet, usiadłem i - owiewany strugą świeżego powietrza, dla odwrócenia uwagi odwydarzeń wczorajszego dnia - jąłem przeglądać gazetę, którą sprezentował mi Tyrmand.Setki prac konkursowych wpłynęło na konkurs dla dzieci i młodzieży  Lenin i JegoIdeaTelefoniczna łączność Mars-Ziemia jest możliwa [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • lunamigotliwa.htw.pl
  •