[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Drezyna zwalniała.Zaczęły się do nich zbliżać inne mutanty - kulawe, ślepe, chrome.Byćmoże szukały tylko Jezusa, który by ich uzdrowił, wybawił z mroku, tak jak podniósł kiedyśz łoża śmierci Aazarza.Dla chłopca to już koniec, pomyślał z absolutnym chłodem rewolwerowiec.Ten właśniekoniec miał na myśli człowiek w czerni.Albo puści go teraz i przyspieszy bieg drezyny, albobędzie go dalej trzymać i pozwoli się żywcem zakopać.Dla chłopca to koniec.Martwe szlamowate palce nagle się rozluzniły i Powolny Mutant, wciąż się uśmiechając,padł na twarz za zwalniającą drezyną.- Myślałem, że mnie zostawisz - zaszlochał Jake.- Myślałem.myślałem.- Trzymaj się mojego paska - rzucił rewolwerowiec.- Trzymaj się tak mocno, jakpotrafisz.Ręka Jake'a wsunęła się za jego pasek i zacisnęła.Chłopiec łapał powietrzekonwulsyjnymi cichymi haustami.Rewolwerowiec zaczął znowu miarowo pompować i drezyna nabrała szybkości.PowolneMutanty zostały w tyle i wodziły za nimi oczyma osadzonymi w twarzach, które zatraciły niemalludzkie cechy, twarzach, które wydzielały słabą fosforescencję, typową dla tych dziwnychgłębokowodnych ryb, żyjących w mroku pod niewyobrażalnym ciśnieniem, twarzach, na którychnie malował się gniew ani nienawiść, lecz wyłącznie jakiś półświadomy debilny żal. - Jest ich coraz mniej - stwierdził rewolwerowiec.Napięte mięśnie jego podbrzuszai krocza trochę się rozluzniły.- Są.Powolne Mutanty położyły kamienie na torach.Droga była zablokowana.Zrobiły toszybko i byle jak; uprzątnięcie kamieni mogło zająć tylko minutę, ale trzeba było się zatrzymać.Ktoś musiał zeskoczyć z drezyny i to zrobić.Chłopiec jęknął i przywarł, drżąc, dorewolwerowca, który puścił dzwignię.Drezyna dojechała bezszelestnie do zapory, uderzyła o niąz głuchym stuknięciem i stanęła.Powolne Mutanty znowu zaczęły się do nich zbliżać, prawie niedbałym krokiem, jakbybyły zagubionymi w sennej ciemności przechodniami i znalazły kogoś, kogo można zapytać odrogę.Uliczną kongregacją skazanych na potępienie pod prastarą skałą.- Czy nas dopadną? - zapytał spokojnie chłopiec.- Nie.Bądz przez chwilę cicho.Rewolwerowiec przyjrzał się kamieniom.Mutanty były oczywiście słabe i nie udało imsię zwalić na tory większych głazów.Wyłącznie małe kamyki.Tylko po to, by się zatrzymalii któryś z nich musiał zejść z drezyny.- Wyskakuj - powiedział rewolwerowiec.- Musisz je odsunąć.Będę cię krył.- Nie - szepnął chłopiec.- Proszę.- Nie mogę dać ci rewolweru i nie mogę jednocześnie odsuwać kamieni i strzelać.Musiszzejść na dół.Jake przewracał dziko oczyma; przez moment drżenie jego ciała dostroiło się dokonwulsji umysłu, a potem zsunął się z drezyny i prawie nie patrząc, zaczął odrzucać kamieniena lewo i prawo.Rewolwerowiec przygotował broń i czekał.Dwa mutanty, słaniając się bardziej, aniżeli idąc, wyciągnęły ciastowate ręce ku chłopcu.Rewolwery wykonały to, co do nich należało, rozrywając ciemność czerwono-białymi lancamiświatła.Oczy rewolwerowca przeszyły igiełki bólu.Chłopiec krzyknął i dalej odgarniałkamienie.Widmowe plamy podskoczyły i zatańczyły w miejscu.Widoczność spadła niemal dozera i to było najgorsze.Wszystko tonęło w mroku.Jeden z mutantów, prawie zupełnie pozbawiony poświaty, sięgnął po chłopca gumowądłonią hobgoblina.Zajmujące połowę jego twarzy oczy obracały się w wilgotnych oczodołach.Jake ponownie krzyknął i odwrócił się, żeby stawić mu czoło. Rewolwerowiec strzelił, nie pozwalając sobie na chwilę zastanowienia - zanimniemożność dokładnego zlokalizowania celu zdołała doprowadzić do drżenia jego rękę.Dwiegłowy - chłopca i Powolnego Mutanta - dzieliło tylko kilka cali.To mutant był tym, który osunąłsię ślisko na tory.Jake odrzucał wściekle kamienie.Mutanty tłoczyły się za niewidzialną zakazaną linią,stale zacieśniając krąg, teraz bardzo blisko.Wciąż dołączały do nich następne.- W porządku! - zawołał rewolwerowiec.- Wskakuj.Szybko!Kiedy chłopiec zrobił krok w przód, mutanty zaatakowały.Jake wspiął się na drezynę;rewolwerowiec podnosił już i opuszczał dzwignię.Oba rewolwery tkwiły w kaburach.Musieliuciekać.Ręce mutantów zabębniły o metalową platformę drezyny.Chłopiec ściskał obiemadłońmi pas rewolwerowca, wtulając twarz w jego plecy.Na tory wbiegła teraz cała grupa; na ich twarzach malowało się to samo bezrozumne,beznamiętne oczekiwanie.Rewolwerowiec był naładowany adrenaliną; drezyna mknęła poszynach w ciemność.Walnęli z całej siły w cztery albo pięć żałosnych pałub.Odpadły niczymoderwane od kiści zgniłe banany.Dalej i dalej w bezgłośną, złowróżbną ciemność.Minęły całe wieki, nim chłopiec wystawił twarz na powiew wiatru, lękając się, a jednakpragnąc wiedzieć.Na siatkówkach jego oczu wyryty był ślad rewolwerowych wystrzałów.Niewidać było nic prócz ciemności, nie słychać nic prócz łoskotu rzeki.- Nie ma ich - powiedział, bojąc się nagle, że tory skończą się i że drezyna runie i obrócisię w poskręcany wrak.Jezdził kiedyś samochodem; pewnego razu jego pozbawiony poczuciahumoru ojciec pędził dziewięćdziesiąt mil na godzinę po New Jersey Turnpike i zostałzatrzymany [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • lunamigotliwa.htw.pl
  •