[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Rano budzi pana delikatne terlikanie czerwonych ptaków o sied­miu purpurowych ogonach i lekki szmer zefiru w kwiatach i liściach.Mieszkańcy nigdy nie pracują, wylegują się na tapczanie i ruchem ręki zapełniająkosze wspaniałych pomarańcz.Nie ma tam niedziel, nie ma rachunków za lód ani opłat za komorne, nie ma tarapatów, trudów i w ogóle nic nie ma.To pysz­ny kraj dla człowieka, który chce spać i czekać, aż się coś nadarzy.Banany, pomarańcze i ananasy — wszystko to stamtąd przychodzi.— Akurat dla mnie — zawołał Mały, okazując wreszcie zaciekawienie.— Ile blach zedrze pan ze mnie za przejazd?— Dwadzieścia cztery dolary — mruknął kapitan Bad.— Za wikt i przewóz.Kajuta drugiej klasy.Niestety, nie mamy pierwszej.— Jadę z wami — zgodził się Mały wyciągając sakiewkę z jeleniej skóry.Miał trzysta dolarów, kiedy wyjechał bawić się do Laredo.Pojedynek niespodziewanie położył kres zabawie, dzięki czemu Mały uratował prawie dwie­ście dolarów.— Zgoda, moje dziecko — przystał kapitan.— Mam nadzieję, że pańska mama nie będzie miała do mnie pretensji?Gestem przywołał jednego z marynarzy.— Sandez, przeprowadź panicza, aby nie zmoczył sobie nóżek.— Spring Dalton — rzekł — to trochę wydaje mi się śmieszne.Nad Rio Grandę nazywano mnie Mały Llano.— Jestem Tucker — przedstawił się konsul Stanów Zjednoczonych.— Proszę, niech pan siądzie na tym krześle.Jeżeli przybył pan ulokować kapitały, to bez­warunkowo przyda się panu rada doświadczonego ro­daka.Te czarne małpy wyciągają z intruza wszystko, nawet złote zęby z ust.Niech pan zapali cygaro.— Dziękuję panu — odparł Mały.— Nie potrafię minuty przeżyć bez słomy kukurydzianej i kapciu-cha.— To mówiąc, wyjął z kieszeni przybory do pa­lenia i skręcił papierosa.— Tutaj mówi się po hiszpańsku.Potrzebny panu będzie tłumacz.Będę niezmiernie zadowolony, jeżeli potrafię się panu przysłużyć.Jeżeli zechce pan nabyć plantacje owocowe albo otrzymać koncesje, to nie obejdzie się pan bez człowieka gruntownie obznajo-mionego z tutejszymi stosunkami.— Mówię po hiszpańsku bez mała dziesięć razy le­piej niż po angielsku.Tam, skąd przybywam, szwar-goce się po hiszpańsku.Nie, nie chcę nic kupować.— Mówi pan po hiszpańsku? — zapytał w zamyśle­niu konsul.— Zresztą wygląda pan na Hiszpana i przybywa pan z Texas.I liczy pan sobie nie więcej niż lat dwadzieścia.Chciałbym wiedzieć, czy z pana jest zuch, na jakiego wyglądasz?— Jest interes do zrobienia? — zapytał z nagłą przenikliwością Mały.— Czy można panu ufać?— Po co obwijać w bawełnę? Wdepnąłem w małą awanturę.Rozbrykaliśmy się cokolwiek w Laredo, no i sprzątnąłem białego obywatela: cóż, pod ręką nie było Meksykanina.Przyjechałem do waszego kraju, aby wąchać kwiaty.Kupuje pan?Tamten podniósł się i zamknął drzwi.— Proszę mi pokazać rękę — rzekł.Ujął jego lewą rękę i badawczo obejrzał grzbiet dłoni.— Nic łatwiejszego — rzekł podniecony.— Ma pan ciało mocne jak drzewo i zdrowe jak u niemowlęcia.Zagoi się w ciągu tygodnia.— Niech pan nie liczy na mnie, jeśli chodzi o rę­koczyny.Na broń palną — zgoda.Ale brać się za czuby, jak baby, to nie dla mnie.— Sprawa jest o wiele prostsza.Niech pan tu po­dejdzie, proszę pana.Wskazał mu za oknem dwupiętrowy biały dom o szerokim krużganku, wyraźnie odznaczający się na ciemnozielonym tle podzwrotnikowej roślinności.— W tym domu — rzekł Tucker — stary Kastylij-czyk i jego małżonka pragną zawrzeć pana w swych objęciach i wypchać panu kieszenie „marchiewką".Tam mieszka stary Santos Urique.Jest właścicielem dobrej połowy złota tego kraju.— Czy nie skubnął pan przypadkiem za wiele szaleju?— Siadaj pan — kontynuował Tucker — wszystko panu wyłożę jasno jak na dłoni.Dwanaście lat temu stracili dziecko.Nie, nie umarło, chociaż dzieci u nas przeważnie umierają — piją nieprzegotowaną wodę.Miał może osiem lat, ale był to istny diabeł.Tak twierdzą wszyscy.Amerykanie, którzy przyszli tu szukać złota, mieli listy polecające do senora Urique.Zadawali się z brzdącem i przewrócili mu w głowie rozmaitymi bajeczkami o Stanach.I oto w miesiąc po ich wyjeździe mały urwis przepadł jak kamień w wodzie.Przypuszczają, że zakradł się na transpor­towiec i drapnął do Nowego Orleanu.Powiadają, że później widziano go gdzieś tam w Texas, lecz rodzice nie mają żadnej wiadomości.Stary Urique wydawał tysiące dolarów na poszukiwania.Najwięcej cierpi jego biedna matka.Świata nie widziała poza bacho­rem.Ona dotychczas jeszcze nosi żałobę, chociaż nie wątpi, że kiedyś wróci do niej syn marnotrawny.Na lewej jego dłoni był wytatuowany orzeł z dzidą w szponach [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • lunamigotliwa.htw.pl
  •