[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Obajprzytupywali i pokrzykiwali: Hop, hop, hej, hej, oj dana - ale czyniąc to starali się wydostać zkręgu rozradowanych pielgrzymów i znalezć się jak najbliżej lasu.Ostatnie tony pieśni umilkły.Starzec wzniósł w górę swą laskę i zawołał:- A teraz, moi kochani, zamknijmy oczy na pół godziny i wystawmy twarze ku słońcu.Gdy zejdziemy w doliny, nasze opalone oblicza będą świadczyć, że odbyliśmy dorocznąpielgrzymkę do Krainy Kwitnącego Krokusa.I oto cała gromada zastygła w bezruchu z twarzami wzniesionymi ku niebu.- Spływajmy - szepnął tyran do szpiega.- Teraz albo nigdy!Krok za krokiem poczęli wycofywać się w kierunku zwartej ściany drzew.Ludzie tkwili w bezruchu jak zaczarowani.Na tle pokrytej krokusami łąki przypominaliposągi wykute z marmuru.Oddychali miarowo i.spokojnie, sącząc wszystkimi porami skórycudowne ciepło słońca.Zbiegowie bezszelestnie dotarli do lasu.Największy Deszczowiec chwycił za rękęswego towarzysza i pociągnął go za sobą w gęstwinę.Nie zachowując już żadnych ostrożności,gnali między drzewami chłostani po twarzach przez gałęzie, pełni lęku, by ich ucieczka niezostała zauważona.Chwilami wpadali w śnieg po kolana, plącząc się w swych długich szatach.Serca ich - umieszczone jak to u Deszczowców po prawej stronie - biły z coraz większymwysiłkiem.Dotarli wreszcie do górnego skraju krokusowej polany i schowani za szałasemspoglądali w dół, dysząc ciężko i sapiąc.- Popatrz - zawołał władca - te cudaki już się zbierają do powrotu!Szereg białych postaci kierował się ku dolinie, wciąż jeszcze zasnutej mgłą.Mżawka z radością zatarł dłonie.- Nie zauważyli nawet naszej ucieczki.To zupełne wariaty.- Wstydziłbym się być ich władcą - mruknął tyran - ale (przyjdzie czas, kiedy zapanujęnad nimi, a wtedy zniszczę ich, zatłamszę, zaduszę i unicestwię!- Zniszczysz ich! Zatłamsisz! Zadusisz! Unicestwisz! - powtarzał zachwyconyMżawka.Orszak białych postaci zniknął w lesie.Gdy ucichły już tony śpiewanej przez nichpieśni, Największy Deszczowiec wydrapał się na stos głazów i począł spychać je na łąkę, siejączniszczenie wśród krokusów.- Chodz tu - wrzeszczał chrapliwie do Mżawki - chodz i pomagaj! Zniszczę ich tak, jakte obrzydłe kwiaty, których sama nazwa wywołuje we mnie mdłości.Wgniotę w ziemię, zetrę zpowierzchni świata!W szale bezmyślnego niszczenia odsłonił swe długie kły wyrastające z czarnychdziąseł, zerwał z siebie białą szatę i cisnął w krzaki, wbiegł na łąkę i jął deptać setki liliowych,a także żółtych i białych kwiatów.- O tak, o tak! - ryczał z wściekłością.- To samo zrobię z nimi, gdy wrócę tu na czelemej niezwyciężonej armii!Pan Mżawka poszedł w ślady swego władcy i tarzał się po ziemi, aby zgnieść jaknajwięcej kwiatów.Szczerze mówiąc, nie czuł do nich żadnej nienawiści, ale jakodoświadczony sługa wiedział, że w ten sposób zyska przychylność swego pana i być możezarobi sobie na jakiś dodatkowy order.Zmęczony wybuchem wściekłości Największy Deszczowiec otarł wreszcie pot zniskiego czoła i przywołał do siebie pomocnika.- Musimy oszczędzać siły.Czeka nas jeszcze wiele trudów.Wkrótce znalezli się na szczycie góry.Jej południowy, silnie nasłoneczniony stokspływał łagodnie ku dalekiej, lekko zamglonej równinie.- Hurra! - wrzasnął władca.- Hurra! Jesteśmy na granicy.Ta góra stanowi ostatniskrawek Krakostanu.I zwróciwszy się ku północy, pogroził pięścią niewidzialnym wrogom.- Jeszcze się zobaczymy - warknął - ale wtedy nie chciałbym być w twojej skórze,Kraku.I w twojej - najgłupszy ze Smoków!Odpowiedział mu łagodny poszum wiatru.- Jesteśmy wolni - zaryczał Największy Deszczowiec i puścił się biegiem po bezleśnymstoku góry.sadząc przed siebie ogromnymi susami.Tuż za nim biegł pan Mżawka.Nagle ziemia zapadła się im pod nogami.Poczuli, że lecą w pustkę, w towarzystwiepołamanych gałęzi, spróchniałych belek i mokrych grud gliny.Nim zdążyli wydać okrzykprzerażenia, grzmotnęli na usiane ostrym żwirem dno jamy.Otoczyła ich nieprzenikniona ciemność.Rozdział VIINIEZWYKAE ODKRYCIEJeśli słynny kuchmistrz Bartłomiej Bartolini herbu Zielona Pietruszka przypominałptaszka, to tylko dzięki zwyczajowi wczesnego zrywania się ze snu.Z postawy był bowiempodobny raczej do beczułki wypełnionej smalcem.Oczywiście do beczułki zaopatrzonej wdwie nóżki oraz w głowę, ozdobioną wspaniałą, kucharską czapą.Zgodnie ze swą naturą Bartolini obudził się o świcie i z zadowoleniem stwierdził, żepogoda jest co najmniej tak piękna, jak jego małżonka Balbina, śpiąca jeszcze w dalekimgrodzie, u boku dziesięciorga równie urodziwych dziatek.Ustawiwszy na trawie tranzystorowy radioodbiornik marki Wawel II , zabrał się doporannej gimnastyki
[ Pobierz całość w formacie PDF ]