[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Będę, cokolwiek się wydarzy.Ostatnia rzecz, jaką trzeba było zrobić, to związać Szkarłatowi ręce tak, by mógłpowodować koniem, po czym Bracia Drzewa siedzący na wozach świstem pognali onagery icała karawana wtopiła się w mrok.Byliśmy, jak mawiali mieszkańcy Wybrzeża, Nitj sefnaar - więc wędrowaliśmy nocą.Końskie kropierze oraz nasze kurty odwrócone zostały na ciemną, matowoczarną stronę,nawet ostrza naszej broni poczernione były sadzą, doczepione do hełmów zasłony kryły naszetwarze, pozostawiając na zewnątrz jedynie oczy.Byliśmy cieniami wśród cieni.Jechaliśmy tylko tak szybko, by wozy w środku szyku mogły nadążyć, otoczonezbrojnymi z kuszami gotowymi do strzału, przodem zaś posłałem dwóch Braci Drzewa, tych,którzy byli tu z Ulfem i znali drogę, jako zwiad.Mimo to cały czas byłem napięty niczym cięciwa, usiłowałem mieć oczy dookołagłowy i stale widziałem wśród cieni coś niepokojącego.A wszystko dlatego, że musiałem byćdowódcą.Nie było przy mnie Snopa ani Ulfa, nikt nie mówił mi, co mam robić, a co gorszawiedziałem, że jeśli się pomylę, to ktoś zginie.Przeze mnie.Zabije go moja głupota, a nie strzała lub ostrze.Jechaliśmy przez las, przemierzaliśmy górskie łąki i leśne polany, starając się trzymaćblisko linii pierwszych drzew i zawsze mieć za sobą zasłonę gałęzi i liści.Przez cały czastrzeba było nasłuchiwać, czy odezwie się ostrzegawczy krzyk lelka, który oznaczałby, że nasizwiadowcy odkryli jakieś zagrożenie.Jednak jedyne, co słyszeliśmy, to gardłowe krakanie kruków w gałęziach drzew.Byłoich dziwnie dużo, nawet jak na tę okolicę.Czasem przystawaliśmy, wodząc wokół grotamibełtów i przepatrując ciemność, lecz to najwyrazniej nie były niczyje sygnały, tylko zwykłeptaki pokrzykujące ponuro chórem głosów.I tak jechaliśmy, milczący i czarni, spowici mrokiem.Nawet osie naszych wozów,szczodrze wysmarowane mazią, nie skrzypiały, a kiedy wjechaliśmy na trakt, nie dało sięsłyszeć stukotu kopyt na kamieniach ani turkotu kół, bo zarówno kopyta, jak i obręczeosłonięte zostały pokrowcami z filcu i grubej skóry.Wiedzieliśmy, że się zedrą, ale byłypotrzebne tylko na tę noc.Pózniej mieliśmy stąd zniknąć, a gdy wrócimy, nie będziemymusieli już dbać o to, by przejść niezauważeni.Zanim nastał świt, przebyliśmy szlak prowadzący wąwozem wzdłuż strumienia,którego obawiałem się najbardziej, bo stanowił doskonałe miejsce na zastawienie pułapki, i byliśmy już w górach, na tej samej polanie, na której Ludzie Kruki próbowali ukraść namkonie.Ustawiliśmy wozy w pierścień, spętaliśmy konie i onagery, które zamknęliśmy linami,wyznaczając im pastwisko, a potem wystawiliśmy warty.Kiedy niebo poszarzało, nie próbowaliśmy też palić ognia, tylko rozłożyliśmy sięwokół w pełnym rynsztunku, żując suszone mięso i pijąc z bukłaków cienki podpiwek.Napójbył na tyle mocny, że nie pozwalał zepsuć się wodzie, którą zawierał, a na tyle słaby, żekażdy poszedł spać z trzezwą głową.Nikomu nie podobało się to miejsce, mimo że znajdowało się z dala od szlaku i byłodobrze osłonięte.Gdy wiatr zawiewał z zachodu, przynosił wyrazny smród pogorzeliska orazodór padliny, a na dodatek wciąż rozlegało się upiorne krakanie, jakby ktoś darł na strzępyczarne szmaty.Kiedy ucichało, z daleka napływało coś jakby wycie psów albo wilków.Koło południa wypadła warta moja i N Dele.Mieliśmy miarową świecę, którapokazywała czas, wiedzieliśmy więc, kiedy obudzić następnych.Przeklęte kruki odleciały oświcie, a las wokół stał w ciszy, a mimo to czuliśmy niepokój.Obchodziliśmy obóz, a wpewnym momencie N Dele zamarł w bezruchu, wpatrując się w ścianę krzewów.Podszedłemdo niego i spojrzałem w tę samą stronę, lecz nie zobaczyłem nic prócz liści.- Ktoś nas obserwuje - mruknął N Dele.- Cały czas to czuję, ale nic nie widzę.Dziwne.Jestem tropicielem.Nie tak łatwo ukryć się przede mną.A mimo to tylko wiem, żektoś tam jest, jednak nie dostrzegam niczego [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • lunamigotliwa.htw.pl
  •