[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Podstawialiśmy na górze wszelkie szkła ifajanse, jakie tylko były w domu.Ale nic z tego: piękny Staubbach lał się swoim trybem dołóżka.W drodze łaski gospodyni przysłała tacę na dwadzieścia cztery szklanki, zabytek fami-lijny i klejnot wielce szanowany w tym dziedzińcu i pod tą tacą moja żona musiała całymidniami leżeć dla osłonięcia się od kapiącej wody.I oto teraz pan proponuje.Zwrócił się nagle do żony i objaśnił jej szczegółowo cały plan wydawnictwa.Raduski wo-dził oczami po stole przywalonym aktami, stosem książek i gazet, po gratach dawnych, znisz-35 czonych i biednych.Wtem drgnął i z niepokojem przyjrzał się pani Grzybowiczowej.Sie-działa sztywno wyprostowana i lewą ręką cisnęła do ust chustkę, której koniec gryzła mocnozębami.Czoło jej marszczyło się coraz bardziej, brwi zbliżały się jedna ku drugiej.Raptemtrysnęły z oczu jej łzy strugami i łkanie wydarło się z piersi.Siedziała nieruchomo, wciążpatrząc przez te łzy na Raduskiego szeroko rozwartymi zrenicami w sposób tak żałosny, takgłęboko dziękczynny, że nie mógł usiedzieć.Zerwał się na równe nogi, strzepnął palcami,zaczął sykać, machać ręką i wykonywując dzikie ukłony w kierunku różnych sprzętówmieszkania, co tchu stamtąd umknął.36 V.W połowie maja ukazał się pierwszy numer wznowionego Echa i wywarł niejakie wraże-nia doborem artykułów.Okazało się, że Grzybowicz, szumnie zwany sekretarzem redakcji,był dzielnym literatem.Pisał swoim własnym, wesołym stylem, zdradzającym dziennikarza, araczej poetę gazety z daru i użyczenia losu.Numer pierwszy nie zawierał jeszcze ani śladutego, co miały przynieść następne, a jednak uderzył ludzi czytających żywotnością swoją.Bardzo silnie interesował się nową redakcją współzawodnik, właściciel Gazety łżawieckiej, p.Olśniony.Pewnego dnia w godzinach przedpołudniowych zjawił się u drzwi tymczasowejredakcji i administracji, którą stanowiły dwie ciasne izdebki Raduskiego i zaznaczył, że przy-chodzi opłacić prenumeratę, a także, jako stary na tutejszej glebie gazeciarz, życzyć tysięcy itysięcy abonentów redaktorom i wydawcom nowego pisma.Raduski jeszcze w negliżu ser-decznie powitał i usadowił na krześle redaktora Olśnionego, a sam co tchu zaczął się ubierać.Stary publicysta był mężczyzną dziwnie suchym i wysokiego wzrostu.Gęste, szpakowatewłosy strzygł przy samej skórze.Na górnej wardze nosił mały wąsik, niepodkręcony do góry.Rysy twarzy miał piękne, czysto polskie, a oczy żywe, z wejrzeniem mądrym, przeszywają-cym i pańskim.Gdy dłużej mówił, lewą ręką osłaniał swoją kształtną, niebieskawą wskutekogolenia, brodę przymrużał i rozwierał oczy, a cały korpus miarowo nachylał i cofał.Mówiłwolno, z precyzją, powagą a stanowczo i kategorycznie.Z paru zdań jego Raduski wywnio-skował, że ma przed sobą człowieka z erudycją i czytaniem, jakich sam sobie nie mógł w ża-den sposób przyznać.Redaktor Olśniony przepraszał go kilkakrotnie za zrządzoną subiekcję,ale tłumaczył się tym, że ma robót w swojej redakcyjce tak dużo, a tylko tę chwile czasu, zokazji święta, wolną.Wizyta nie trwała długo, a ucięła się jakoś na niczym, chociaż Olśnio-ny miał coś, jak to mówią, na końcu języka.Wychodząc i ściskając w chwili rozstania dłonieRaduskiego, przymykał powieki a otwierał usta dla wygłoszenia czegoś, a mimo to, nic nierzekłszy, odszedł.Gdy pan Jan sam został w pokoju, doświadczył szczególnego udręczenia iniesmaku.%7łal mu było gentlemana, któremu wchodził w drogę, a właściwie w prenumeratę,ale z drugiej strony spojrzenia tamtego pełne głuchej i skrytej nienawiści budziły w nim bar-dzo dawną i zardzewiałą energię.Pragnąc zniweczyć przykre wspomnienie, ubrał się w nowepaletko, nowy kapelusz, zawiązał jasny krawat, wziął w rękę parasol i ruszył wprost do ogro-du miejskiego.Młode liście kasztanów nie kryły jeszcze całkowicie głównej alei, formowałyz niej jakby prześliczną nawę z ostrymi łukami prawdziwej piękności.Tu i tam strzelały przezjasną zieleń złote krople światła, niby owe gwiazdy, rozsiane po sklepieniu, naśladującymfirmament, w starych tumach gotyckich.W parku było mnóstwo osób.W alei głównej chodziły, wziąwszy się pod ręce, młode istarsze panny, tłumy uczniów, kawalerka i starcy.Raduski witał ukłonem w tej całej groma-dzie zaledwie parę osób i to przeważnie świeżo poznanych.Gdy oglądał mijające go twarze, dopiero co, jak wiosna rozkwitłe, gdy chwytał wstydliwea promienne uśmiechy, spojrzenia oczu, ciskane na tego lub tamtego ósmoklasistę, gryzł muserce szczery żal i rzeczywista zazdrość.Prostował się, jak mógł, żeby pokazać, choćby tylkosamemu sobie, jako ma dopiero lat trzydzieści sześć, a mimo to czuł, że już ani jeden takipłomień czystego wejrzenia serca jego nie oświeci.Minął park i wyszedł na miasto.Na wschodniej stronie gromadziły się chmury czarne, jakżelazo i szły wolno, niby kolosalna przykrywa, gotowa lada chwila runąć i przytłuc ziemię.Kiedy niekiedy pędził stamtąd zimny wiatr, herold rzeczy straszliwych.Gdy gnał przez pola,młodziutkie pióra zbóż gięły się, migocąc, i warowały przy samej ziemi, dopóki nie odleciałku swoim tajemniczym mocarstwom.Od czasu do czasu stare topole przy drodze zaczynałybełkotać grubymi liśćmi, ale i one cichły, jakby w strachu wyglądając na inne cuda.Pan Jan,przeszedłszy duży kawał drogi, wrócił do parku.Było tam już osób daleko mniej.Wiatr sięzrywał coraz ostrzejszy, kiedy niekiedy słychać było, ponury, urwany grom, jakby jęk stru-37 chlałej gleby.Krótkie błyskawice migały się miedzy pniami drzew.Pewna ilość spacerują-cych obsiadła tak zwane Trianon, czyli werandę cukierni ogrodowej.Pan Jan znalazł tamjeszcze miejsce przy stoliczku i licho wie po co wypił szklankę ohydnej kawy.Gdy na weran-dę wchodziły coraz nowe osoby, nie chcąc zabierać miejsca, opuścił zdobyte krzesełko, za-płacił i wyszedł.W alei nie było już prawie nikogo.Wiatr, wiatr baszybuzuk, z rykiem prze-latywał aleje i ścieżki, giął do ziemi całe zarośla bzów, zgarniał na dróżkach wszystek piasek irozdmuchiwał go słupami.Jakieś pióro kurze latało samo jedno w powietrzu [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • lunamigotliwa.htw.pl
  •