[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.W owych ostatecznych chwilach – na wezwanie modlitewne, na westchnienie z samej głę-bi trzewiów i jestestwa, jakby na skutek rozpęknięcia się serca – zawsze przybywał niewi-dzialny.Samego nie było ani widać, ani słychać, ani czuć, ani można dotknąć, ani niczymzewnętrznym czy wewnętrznym objąć – a przecie objawiał się w czynnej pomocy, w tajemni-cy współdziałania.Utwierdzał lub osłabiał powziętą myśl, mocno i nieodwołalnie rozstrzygałdecyzję, niemal podsuwał i prawie kierował narzędzie.A wówczas nigdy nie chybiła ręka inie wzięło złego skutku zarządzenie.Niewidzialne synowskie dłonie odganiały wszy, gdywypadło w mroku ludzkiej jaskini, rozświetlonej płomyczkiem naftowej lampki, siadać natapczanie nędzarza z tyfusem plamistym, a rozpalonego ciała i pościeli z gałganów dotykaćrękoma, ubraniem i włosami.Niewidzialna synowska twarz zasłaniała od zarażonych plwo-cin, od jadu pryszczów i krost, charknięć i kałów.Coś, jakoby święta rękawiczka, okrywałorękę, badającą zaraźliwe choroby.Doktor Zenon bardzo rzadko odwoływał się do swego anioła.Ilekroć miał to uczynić wostatecznej rozterce, wśród trwogi człowieczej przed wyratowaniem życia lub porzuceniem78nędzarza w konaniu, serce w nim zdawało się umierać.Wiedział, że odrywa swego syna odjakichś prac innych, niedosięgłych i niepojętych dla ziemskiego rozumu, że go przymusza dopowrotu na ten padół, gdzie młodociane jego ciało tyle przecierpiało, a dusza przeżyła smutektak straszliwy.Poczytywał te swoje modlitwy przywołujące za grzeszny egoizm, za nadużycieświętości, prawdziwie za świętokradztwo.Lecz w ciągu owych przelotnych chwil, tak niewymownie krótkich jak rozłożenie skrzydełmotyla, czuł w sobie dawne swe szczęście.Śniło mu się na jawie, że znowu są razem, że do-kądś idą ramię w ramię i radzą o swych własnych zagadnieniach, o sprawach powszechnychlub domowych.Uczucie miłości stawało znowu w piersi pustej, jak wówczas jakiegoś w zi-mie dnia, gdy szli szeroką drogą podczas srogiej zamieci i zasłaniali się nawzajem od wichru iśniegu, bijącego w oczy, a ogrzewała ich ta sama, we dwu ciałach pałająca miłość.Gdy byłorozewrzeć oczy – pustka znowu była i cisza.Świadomość znowu była opleciona zwątpieniem.I głęboka, głęboka wewnątrz rana.Z okna doktorskiego mieszkania, z okna tego „gabinetu”, gdzie przyjmował chorych w go-dzinach popołudniowych, widać było na rozległości widnokręgu dwa łagodne wzgórza, zstę-pujące niepostrzeżenie zboczami w rozległą dolinę.Na jednej z tych pochyłości stała kępawyniosłych drzew.Podczas „ordynacji”, między jedną poradą a drugą, doktor Zenon spędzałzazwyczaj nieco czasu przy oknie niby to zażywając chwili wytchnienia.Wpatrywał sięwówczas w swój widok, tak mu znany.Nie była to martwa ziemia, lecz kształt widomywszystkich bez wyjątku przeżyć.Ów skrawek gruntu wszystko wiedział.Nasycony był spoj-rzeniami boleści od samego początku strasznej choroby, poprzez agonię i śmierć aż do ostat-nich, pustych chwil.Gdyby jakowaś niepojęta siła zdołała ścisnąć owe dwa wzgórza, rzekałez popłynęłaby z nich w cichą dolinę.W tę to dolinę zniżało się o zachodzie słońce.Kępadrzew rzucała wówczas długi cień.Między dwie pochylnie pagórków zdawał się iść w ślad zasłońcem ostatni wygon ziemski, żłobowina jedynej drogi z tego na tamten świat.I wciąż tosamo, zawsze jednakie a nigdy nierozstrzygnione pytanie szło w tę drogę pod cieniem samot-nych drzew, z tego na tamten świat:„Gdzie jesteś? Kto cię teraz przyciska do serca? Czyli twój tam pobyt jest tylko snem taknieskończonym, iż spłynął w małość nieskończoną, jak linia w punkt geometrów, leżący wsobie samym, bez miejsca bytu i wymiaru wzdłuż i wszerz? A przecie do mnie przychodzisz!Jakimże sposobem dowiadujesz się, że cię wołam? Skąd przychodzisz? Czyli twój tam pobytjest służbą niewiadomą, niepojętą i na wieki tajemną? Komu służysz? Co przedsiębierzesz?Jakie masz do wykonania prace? Czyli mnie jednemu nie możesz powierzyć tej tajemnicyjakimś znakiem, snem, objawieniem? Ja sekretu nie zdradzę! Będę go strzegł jak źrenicy oka!Umrę z nim! Przeczysty skaucie, przeczysty duchem i ciałem, nie skalany brudem ziemi,czyli tam jesteś także skautem w zastępach Boga? Czy ci tam ziemi i tutejszych prac – żal?Czy ci tam lepiej niż tu?”Myśli bezsłowne na podobieństwo łez, wypływających samowolnie z oka, wypływały zczłowieczej nędzy, zanosiły się w daleki ów widok na horyzoncie i spływały samochcąc wprzedwieczne słowa psalmu: „Oświeć oczy moje” [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • lunamigotliwa.htw.pl
  •