[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.” Ciotczysko sądzi, że lepiej jest ,włożyć tyle a tyle w srebra, bo „srebra zostają na całe życie.” Z jakim uczuciem wygłasza tę maksymę! Stanęłam twardo po stronie sreber.Biedna Tecia siedzi w Mękarzycach i czeka.Cała jej istota przypomina nogę Chinki, od dzieciństwa urabianą w drewnianej formie.Tecia uśmiecha się, mówi, opowiada, żartuje i płacze na wzór ciotki i wuja.Wujaszek ma zwyczaj określania pewnych rzeczy, obcych mu, terminem: - „głupstwo!” - albo łagodniej: - „pewno jakieś głupstwo!” - albo (w najlepszym razie): - „tego nigdy dawniej nie bywało”, bez wytykania palcem, może przez grzeczność, samego terminu: - „tego głupstwa nigdy dawniej.”Otóż i Tecia używa tych samych zwrotów.Czasem, gdy ja mówię coś dziwacznego dla Mękarzyc, Tecia szybko bada okiem twarze rodziców i przybiera na swoją ich uśmiech.Nie mówię o myślach i sądach.Wszystkie te sądy o rzeczach są takie same, jak były kilkadziesiąt lat temu, kiedy ciotka Waleria była panną i uczyła się w Ibramowicach.Tecia, dziś żyjąca, jest, właściwie mówiąc, panną z czasów Klementyny z Tańskich Hoffmanowej.Świat przeszedł sto mil ze swoim dobrem i złem.W pokoju Teci, który przylega do sypialni wujostwa i jest z przewidującą czujnością strzeżony, znajduje się nieco książek.Są to zabytki bibliograficzne, tak zwane „książki dobre”.Rozumie się: ta Klementyna z tych Tańskich, stosy przekładów z angielskiego.Wśród tych wszystkich dobroci leżą, o zgrozo! Poezje ni mniej, ni więcej, tylko samego Kazimierza Przerwy-Tetmajera!Skądże ten tutaj? Trafił przypadkiem, pożyczony z sąsiedztwa jako „coś do czytania”.Został odczytany tudzież (pochlebiam sobie!) wyrokiem familijnym zganiony.Czy jednak cząstka Tekli nie jest lepsza od mojej? Och, na pewno jest lepsza!Dom rodzinny, cisza, opieka, ta jakaś spokojność, do której tak wzdychałam w Warszawie! Tu przez mur nudów nie dochodzą wzruszenia, ale wraz z nimi nie wciskają się bóle.Tu nie wpada w rękę Owidiusz ani w ucho zła mowa, nie rani hak podstępnej myśli ani nagość obrazów życia.Tu jest tak cicho.Jeśli przyleci głos jaki ze świata, to niby echo żywej rozmowy prowadzonej za trzema ścianami.Ale, kochana Teciu, gdyby mi przyszło wybrać twój los (nawet przy boku moich rodziców) - już bym się nie zgodziła.Przenigdy! Ja już jestem człowiek.Sucha kromka chleba, ale moja własna; niebogata przyszłość, ale urobiona własnymi rękami.Z obu stron mojej samotnej, kamienistej ścieżki, po której idę, roztacza się świat nowoczesny jak dojrzewające zboża pól nie ogarniętych oczami.Rozum mój i serce karmią się kulturą żyjącego świata, w której z dnia na dzień przybywa pierwiastku dobra.I ja tym wzrostem cieszę się i żywię.Gdzie on tam płynie w żyłach ludzkości, „jak krew po swych głębokich, niewidocznych cieśniach”.6 czerwca.Dziś jeździłam na grób mamy i ojca do Krawczysk.Szłam od gościńca szeroką miedzą.Na tej drodze nie ma kolein, są tylko ścieżki, często deptane stopami ludzkimi.Obok, z prawej i lewej strony, kołysze się ciemne, stalowe żyto o kłosach brunatnych, które dopiero świat ujrzały.Z dala, w nizinie, widać ogromne drzewa i biały mur.To tam.Cmentarz już się zapełnił mogiłami, więc rozszerzone zostały jego granice bez usuwania ścian dawnych.Otaczano zuchelek szczerej wydmy u wejścia do dawnego cmentarza ledwie ociosanymi żerdziami i żółte mogiły już się chłopskim rzędem układają pod tym świerkowym, pod płotem.Bramę dawnego cmentarza zamknięto.Nikt tam już nie wchodzi ani z żywych, ani z umarłych.Jest to miejsce poświęcone tym, co przed wieloma laty zasnęli w Panu.Gonty w daszku, który niegdyś stare mury osłaniał, zgniły i wypadły.Tylko spróchniałe, obnażone krokiewki jak piszczele świecą się ku słońcu.Gdzieniegdzie połyskuje żelaznym łebkiem gwóźdź-gontal osamotniony, bez racji sterczący.Ruszyłam wrótnie bramy, złączone ze sobą żółtym od rdzy ryglem dużego zamka.Rozsunęły się cicho, bez zgrzytu ani oporu.Tak może odmykają się przed duszami drzwi raju.Weszłam na ten ugór święty.Bujne, aż czarne trawy, okryte rosą, ślicznie czerwone kwiaty koniczyny, maków.Deptałam je nogami za każdym poruszeniem.Mogił już nie znać.Ani jednej! Tu i ówdzie grunt się zakląsł.Przyszło mi do serca uczucie, że w takich dołach muszą leżeć ludzie nieszczęśliwi.W pewnym miejscu runął na ziemię wielki krzyż drewniany, w próchno się rozsypał i krwawy ślad w postaci krzyża leży tam w bujnych, soczystych trawach, jakby płonącą żagwią wypalony.Mogiły rodziców nie były wcale niczym oznaczone.Nie wiem, gdzie są.Szukałam ich z początku wzrokiem, później cały cmentarz obeszłam.Ani śladu!Szukałam tego krzewu, który mi wówczas został w pamięci, gdy obok niego mamę złożono.Daremnie.Rozłożyste kępy jasnej brzeziny, którą mój ojciec tak lubił, utworzyły całe gąszcze i smugi.Może u jego wezgłowia się plenią nadobne i woniejące.Śpią tu pospołu wszyscy rolnik przy rolniku, którzy tę ziemię orali, sami dzisiaj kwiatami jak łąka zasiani Cisi - osiedli dziedzicznie tę ziemię cmentarną.Wysoko i nisko śpiewały ptaszyny.Kiedy niekiedy ciepły wiatr niósł tu na skrzydłach swoich odgłos szelestny młodego zboża, rozchylał gałęzie krzewów i cicho przechodził po trawach nie tkniętych nogą niczyją, jakoby anioł-odźwierny, świętej ciszy troskliwie pilnujący.Pod przejrzystymi jego stopami uginało się ziele.Wysmukła akacja, której pniak strzelisty i ścigłe, czarne gałęzie zdają się lecieć ku niebu, szumiała z trwogą i ze wszystkich drzew najwyraźniej, kołysząc się pod jasnych słońcem przezroczystymi listkami [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • lunamigotliwa.htw.pl
  •