[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Zanim odpłynąłem, wziąłem ją na mały rejs po Tamiziei morzu, ale nie wiem, czy zrobiło to na niej jakieś wrażenie i czy wiele zobaczyła.Nigdy nierozmawialiśmy za wiele.Ona jest tak małomówna, jak bywają tylko mężczyzni.Częstoprzyłapywałem ją na tym, że patrzy na mnie tak, jakby mnie nigdy wcześniej nie widziała,zupełnie jakby chciała się mnie nauczyć.Myślę, że mnie kocha, ale nie wiem tego na pewno.Niemówi o tym, może sama nie wie.Myślę, że kiedy wypłynąłem na morze, odczuła ulgę, bo mogłaznów żyć po dawnemu, wśród swoich psów, piaskarzy i dziwek, co tak bardzo lubi.GdyTradescant mówił o wyprawie, wstała i wyszła się przejść.Była pewnie pochłonięta własnymimyślami, ale mnie to zabolało.Nigdy nie roztrząsaliśmy, czy mam się wybrać w tę podróż, czy nie; dla niej było tooczywiste, tak jakby oczekiwała, że odejdę.Chciałem, żeby prosiła mnie o pozostanie, tak jakteraz chcę, żeby poprosiła mnie o to Fortunata.Dlaczego tego nie robią?Dla Tradescanta bycie bohaterem to rzecz naturalna.Już jego ojciec był bohaterem.Szlaki,jakimi podróżuje, można znalezć na wszystkich mapach, poza tym on zawsze wie, czego szuka.Chce przywiezć coś naprawdę rzadkiego i rzeczywiście przywozi.Nasz statek, który stoi na kotwicy o kilka mil od wyspy, jest pełen owoców, korzenii nowych gatunków roślin.Kiedy wrócimy do domu, mężczyzni i kobiety będą się tłoczyć wokół nas i dopytywać się o wszystko, a każda kolejna wersja naszej opowieści będzie trochę bardziejfantastyczna.Ale też i prawdziwa, a gdybym ja zaczął opowiadać, gdzie byłem, rzeczywiście lubwe własnym wyobrażeniu, któżby mi uwierzył? Gdyby opowiadał to jakiś chłopiec,potraktowano by go z pobłażliwością, ale ja nie jestem już chłopcem, jestem mężczyzną.Prowadziłem dziennik okrętowy.Skrupulatnie.Pisałem też własną książkę i do relacjiz każdej naszej podróży dodawałem opis swojej i rysowałem swoją mapę.Nie mogę tegopokazać innym, ale uważam, że jest to wierny zapis wszystkiego, co się zdarzyło, a w każdymrazie tego, co przydarzyło się mnie.Czy wszyscy żyjemy w ten sposób? Czy przeżywamy dwa życia: idealne zewnętrznei wyobrażone wewnętrzne, gdzie przechowujemy swoje tajemnice?Co dziwne, im większy pokonywałem dystans, tym bardziej oddalał się cel.Dla Tradescantapodróże mają zawsze swój kres.Wypełniają przyjemnie czas.Przy pewnym marginesieswobody, zawsze są starannie zaplanowane.Ja wyruszałem i po pewnym czasie przekonywałemsię, że nie ma końca nawet najprostszym wędrówkom wyobrazni.Zaczynałem, i natychmiastotwierało się przede mną sto dróg do wyboru.Wybierałem jedną z nich, ale zaledwie ruszałemw podróż, pojawiały się setki innych możliwości.Ilekroć próbowałem ograniczyć swe zamiary,zawsze je mnożyłem, a jednak w końcu wypływałem przez te przesmyki i kanały na pełne morze,a wtedy uprzytamniałem sobie, jak rozległy jest ów wytwór świadomości.Oszałamia mniebezmiar połyskującej wody i ogrom świata.Buddyści twierdzą, że jest sto czterdzieści dziewięć dróg wiodących do Boga.Nie szukamBoga, tylko samego siebie, a to znacznie bardziej skomplikowane.O Bogu napisano tomy,o mnie nic.Bóg jest większy, jak moja matka, łatwo go znalezć, nawet w mroku.Ja mogę byćw dowolnym miejscu, a ponieważ nie potrafię siebie opisać, nie mogę też prosić o pomoc.Jesteśmy samotni w naszych poszukiwaniach i Fortunata ma rację, że tego nie kryje, choć możemyli się co do miłości.Spotkałem wielu pielgrzymów zdążających do Boga i zastanawiam się,dlaczego szukają Jego, zamiast siebie samych.Może czegoś nie pojmuję  może właśnieszukając kogoś innego, człowiek natrafia nieoczekiwanie na siebie, w jakimś ogrodzie albo naszczycie góry, w strugach deszczu.Ale oni najwyrazniej nie dbali o to, kim są.Niektórzy mówilimi, że sednem poszukiwania Boga jest zapomnienie o sobie, ostateczne zatracenie się w Bogu.Ale zatracić się nie jest trudno.A może mówili o ego, o tym pustym, skowyczącym,pozbawionym duszy kadłubie?Myślę, że to truchło jest niczym więcej, jak oszalałą idealną jaznią, i gdyby tylko można byłoznalezć to inne, utajone życie i przekonać się do niego, człowiek żyłby w pokoju i niepotrzebowałby Boga.Ostatecznie On, jako byt doskonały, nie potrzebuje nas.Spakowałem swój pasiasty marynarski worek i zdjąłem płaszcz z kołka, na którym powiesiłago Fortunata.Odprowadziła mnie i oto stoimy obok mojej łodzi wciąż kołyszącej się w skalnej niszy.Rozpuściła włosy, sięgają jej prawie do pasa.Twarz ma pogodną. Wrócę pewnego dnia  mówię.Uśmiecha się i milczy, a ja wiem, że mówię nieprawdę.Ona mi się wymknie, i ona, i tawyspa odpłyną gdzieś z czasem i nigdy już ich nie znajdę, chyba że we śnie.Wrzuciłem worek do łodzi i zepchnąłem ją na wodę.W oddali czernieje punkcik  to statekTradescanta.Nie będzie na mnie długo czekał.Fortunata brodzi obok mnie, tak że koniuszki włosów zanurzają się w wodzie.Ujmuje mojątwarz w dłonie i całuje mnie w usta.Potem odwraca się i odchodzi; patrzę, jak idzie przez piaseki wspina się po skałach.Zaczynam wiosłować, a jej ciało jest dla mnie punktem orientacyjnymw przestrzeni.Tak będzie już zawsze.* * *Ananas przyszedł dziś.Jordan przyniósł go, tuląc owoc w ramionach, jakby to było jakieś żółte dziecko; niczymmądry Salomon postanowił przeciąć go na pół.Nie zdążył jeszcze naostrzyć noża, gdy pan Rose,królewski ogrodnik, rzucił się na stół i zawołał, że prędzej sam pozwoli się pokrajać na kawałki.Biesiadnicy skręcali się ze śmiechu, a sam król, w nowej peruce, zszedł z podwyższenia i zacząłnakłaniać pana Rose a, aby się aż tak nie poświęcał.W końcu chodziło tylko o owoc.Na co panRose wytknął głowę spomiędzy półmisków i przypomniał obecnym, że to historyczny moment.I rzeczywiście: był rok 1661 i Jordan przywiózł z podróży na Barbados pierwszego ananasa, jakipojawił się w Anglii.Tradescant nie żyje.Cromwell nie żyje.Ireton i Bradshaw, którzy oskarżali króla i którychczęsto przyłapywano razem w poplamionej pościeli, nie żyją.Jordan stracił piękny widok,przybywając zbyt pózno ze swoim żółtym ładunkiem.Zwłoki Cromwella, Iretona i Brarshawa,którzy mieli nadzieję, że będą spoczywać w pokoju w uświęconym miejscu, w OpactwieWestminsterskim, czego odmówili prawowitemu władcy, zostały wywleczone z grobówi powieszone na szubienicach Tyburn, tak by wszyscy mogli je oglądać.Poszły w ruchperfumowane chusteczki.Nie wszyscy są tak odporni jak ja.Tysiące ściągnęły pod szubienice,żeby zobaczyć, jak ci panowie huśtają się na wietrze, a właściwie nie oni, a to, co z nichpozostało, gdyż rozkład nie miał żadnego respektu dla ich pozycji i rangi.Ludzi szczerze radowałten widok, a tuż pod piszczelami wisielców wyrosły jak grzyby po deszczu liczne kramyz jabłkami i gorącymi plackami.Cyganka w gwiezdzistej koronie wróżyła z ręki, ale kiedyspojrzała na moją dłoń, odwróciła wzrok.Nie speszyło mnie to: potrafię sama pokierować swoim losem w tym parszywym świecie [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • lunamigotliwa.htw.pl
  •