[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Bonafé, sam o tym nie wiedząc, znalazł się na krawędzitajemnicy, a to przekraczało policyjne granice sprawy.Nie będziecie bezcześcić domuOjca mego.Nie będziecie zagrażać schronisku, gdzie potrzebujący szukają pociechy.Iwychodząc z tego punktu widzenia, konwencjonalna moralność stawała sięniewystarczająca przy analizie faktów.Należało wejść głębiej, w zewnętrzne mroki, kuniegościnnym drogom, którymi mały, twardy ksiądz chodził od wielu lat, utrzymującna swoich zmęczonych barkach przygnębiający, nadmierny ciężar niebapozbawionego uczuć.Gotów nieść pokój, schronienie, miłosierdzie.Gotówodpuszczać grzechy, a nawet – jak tej nocy – dźwigać je.Nie było w tym specjalnej tajemnicy.Quart uśmiechnął się słabo, ze smutkiem,patrząc na fałszywą perłę z kościoła Matki Boskiej Płaczącej, podczas gdy wszystkowokół zaczynało się powoli kręcić, jak czarne sklepienie, które każdej nocyobserwował ksiądz Ferro, w poszukiwaniu najbardziej wstrząsającej pewności.Iwszystko wydało się Quartowi niewiarygodnie proste i doskonale składające się:perła, kościół, to miasto, miejsce w czasie i w przestrzeni.Postacie odbijające się wszerokiej, starej i mądrej rzece, płynącej do ogromnego, niezmiennego morza; morza,które nadal będzie uderzało o puste plaże, ruiny, opuszczone porty, zardzewiałe statkiz nieruchomymi cumami, kiedy od dawna nikogo już tu nie będzie.Tak skromna jest ta przestrzeń, tak marne schronienie, tak kruche pocieszenie, żebez trudu można zrozumieć kogoś, kto wyciąga miecz Jozuego, aby wydać bitwę,która by wszystkiemu nadała sens, lub kogoś, kto bierze na siebie grzechy innych.Otodwie strony jednej monety: jedyne możliwe bohaterstwo, mądre bohaterstwo,pozbawione sztandaru i zwycięstwa.Samotne figury w rogu szachownicy, starające sięzakończyć swoją partię z godnością, nawet gdy klęska jest pewna, podobne oddziałompiechoty, których ogień powoli ustaje, a dolina wypełnia się wrogami i ciemnością.Tujest moje pole, tutaj jestem i tutaj umrę.I w każdym polu rozbrzmiewa zmęczonyłoskot bębna.– Kiedy ksiądz zechce – powiedział Navajo, zaglądając przez drzwi.Właśnie tak, i nie ma znaczenia, kto zepchnął Honorato Bonafé z rusztowania,Quart wyciągnął rękę i dotknął palcami opakowania perły.Jakby patrzył na fałszywąłzę Matki Boskiej, on, żołnierz zagubiony na zboczach wzgórz Hittinu, słyszy w oddaliochrypły głos i szczęk żelaza innego brata, który stacza swoją bitwę w innym kącieszachownicy.Nie ma już przyjaznych dłoni, które zapewnią pochówek w kryptach dlabohaterów, oświetlonych złotym światłem witraży, pomiędzy rycerzami leżącymi wzbrojach i rękawicach, z lwami u stóp.Teraz słońce stoi w zenicie, a szkielety ludzi irumaków leżą w dolinie, rzucone na żer szakalom i sępom.I tak, powłócząc swymmieczem, spocony pod kolczugą, zmęczony wojownik wstał i podążył za SimeonemNavajo wzdłuż długiego, białego korytarza.Na jego końcu, w niewielkim pokoju zestrażnikiem przy drzwiach, ksiądz Ferro siedział na krzesełku, bez sutanny, w szarychspodniach, spod których wystawały stare, nie wyczyszczone buty i w białej koszulizapiętej pod szyję.Okazano mu na tyle poszanowania, że nie miał założonychkajdanek, mimo to wydawał się maleńki i opuszczony, z siwymi, nierównoostrzyżonymi włosami i dwudniową brodą rosnącą między bliznami i zmarszczkami.Jego ciemne oczy, poczerwieniałe w kącikach, bez wyrazu przyglądały się nowoprzybyłemu.Quart podszedł do niego i podczas gdy podkomisarz i strażnik spoglądalina nich od drzwi całkowicie zaskoczeni, uklęknął przed starym kapłanem.– Ojcze, odpuść moje winy, bo zgrzeszyłem.Były to przeprosiny, wyraz szacunku, skrucha; czuł potrzebę, żeby inni ludzie bylitego świadkami.Przez chwilę zdziwienie błysnęło w spojrzeniu proboszcza.Siedziałbez ruchu, nie odrywając wzroku od człowieka, który klęcząc przed nim nieruchomo,czekał.Powoli podniósł dłoń i uczynił znak krzyża nad głową Lorenzo Quarta.Woczach starca pojawił się wilgotny refleks uznania; drżała mu broda i wargi, podczasgdy wypowiadał bezgłośnie, bez słów, starą formułę pocieszenia i nadziei.I wtedyuśmiechnęły się z ulgą wszystkie duchy i wszyscy zmarli przyjaciele templariusza.Pozostawił za sobą trzy palmy i przeciął pusty plac, pomiędzy światłami, którezmieniały się z zielonych na czerwone, a z czerwonych na żółte.Potem szedł prostoaleją w kierunku mostu San Telmo, w zupełnej samotności i w ciszy poranka.Zobaczył zielone światełko wolnej taksówki na postoju, ale przeszedł obok niej;potrzebował spaceru.Mijane latarnie na przemian wydłużały i skracały jego cień nachodniku.W miarę jak zbliżał się do Gwadalkiwiru, wilgoć w powietrzu stawała sięcoraz intensywniejsza, i po raz pierwszy od czasu, kiedy przyjechał do Sewilli, poczułchłód
[ Pobierz całość w formacie PDF ]