[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Otóż Donat odnosił się do Janki z tak przesadną, jego zdaniem, czułością, że on sam koniecznie musiał odwrotnie.Takie coś go pchało nieprzeparte.Rozśmieszył mnie tym tak, że darowałam mu wszystkie nietakty.Rabkę sobie zapamiętaliśmy dokładnie i nieco później uratowała nam jeśli nie życie, to w każdym razie zdrowie psychiczne.Drugi poród załatwiłam bezlitośnie i tym razem cierpiała cała rodzina.Urlop macierzyński wzięłam wcześniej, bo nie dawałam rady pracować przy desce, i dzień w dzień, doceniając wagę spacerów, chodziłam piechotą z Ochoty na Mokotów, na azymut, drogą pomiędzy Polem Mokotowskim i ogródkami działkowymi.Pogoda, mimo listopada, była wyjątkowo piękna, odwaliłam nieprzeliczoną ilość kilometrów, a i tak ciążę udało mi się przenosić.Przyszła wreszcie chwila, która obudziła we mnie nadzieje, bóle ruszyły same z siebie, znów lekkie i byle jakie, siedziałam zatem u mojej matki i całą rodzinę zmusiłam do gry w chińczyka.W chwilach nieprzyjemności śpiewałam „Witaj majowa jutrzenko”, bo mi to z tajemniczych przyczyn pomagało.Starsze dziecko poszło spać i nic mu nie przeszkadzało, ale rodzina gdzieś koło jedenastej ze łzami w oczach zaczęła mnie błagać, żebym może jednak pojechała do szpitala.Opierałam się dość długo, odpowiadając głównie atakami wycia „Witaj maj! Trzeci maj!”, aż wreszcie uległam.Miejsce miałam zamówione na Kasprzaka i oczywiście swojego lekarza, już nie panią doktor Woyno, bo przeszła na emeryturę i nie ordynowała nigdzie.Mojego lekarza nie było, za to szpital miał akurat ostry dyżur, z tym że taki, jakiego świat nie widział.Wszystkiego raptem dwie pacjentki, facetka obok i ja.Leżałam na stole porodowym i czytałam książkę, bo mi się nudziło.Lekturę miałam dobraną doskonale.Wichrowe wzgórza Emilii Brönte, przede mną wisiał zegar, co trzy minuty przerywałam czytanie, wypowiadałam kilka słów nie do druku, po czym znów wracałam do książki.Przyszła dyżurna położna, która sobie spokojnie drzemała w pokoju lekarskim, rozczochrana i zaspana, pomacała mnie, mruknęła: „E, jeszcze słabe…” i udała się do toalety.W tym momencie poród się rozpoczął, a objawy były mi już znane.Poderwało mnie.— Hej, proszę pani! — wrzasnęłam do salowej.— Pani leci po tę panią do wychodka, ale już! Prędzej! Prędzej!Przerażona salowa poleciała.Zdumiona położna znalazła się przy mnie, sprawdziła, co się dzieje.— Co pani robi, pani rodzi?! — wykrzyknęła w oszołomieniu.Nie miałam czasu na Wersal.— A co pani uważa, że ja tu kartofle kopać przyszłam? — warknęłam z furią.— Jazda, proszę pań! Ale z biglem, bazu, gazu!Mój drugi syn urodził się w dziesięć minut później.Ogłuszona nieco położna razem z salową ledwo zdążyły doprowadzić stół porodowy do właściwej formy.Dowiedziałam się, że chłopiec i zaniepokoiłam się.Moja matka i mój mąż chcieli dziewczynki, córeczka i córeczka, jedna babcia chodziła za mną i warczała półgębkiem: „Chłopaka! Chłopaka!” Mnie było wszystko jedno, ale chciałam im zrobić przyjemność, w dodatku nawet starsze dziecko domagało się siostrzyczki i wszyscy razem ogłupili mnie tak, że w tę dziewczynkę uwierzyłam.Przekonana, że urodzę, co trzeba, zaczęłam sobie robić kretyńskie dowcipy, oznajmiłam mianowicie, że jeśli to będzie chłopiec, dam mu na imię Lothar.Stanisław Lothar, Stanisław po przodkach, trzeci kolejny w rodzinie, a Lothar dla draki.Przeraził mnie teraz ten Lothar śmiertelnie.Zaraz potem wykończył mnie Mrozek.Nie, nie przyszedł do szpitala z siekierą, wykończył mnie słowem pisanym.Leżałam w eleganckiej pięcioosobowej sali, wokół mnie dziewczyny na poziomie, bo jakoś tam dobierano pacjentki wykształceniem, dziecko przebywało w apartamencie dla noworodków, odpoczywałam po przeżyciach i czytałam książki.Skądś dostałam opowiadania Mrożka i omal mnie to nie dobiło.Czyniłam potem tysiączne sztuki, żeby te opowiadania dostać jeszcze raz w życiu.Tytułu oczywiście nie pamiętam, ostatecznie nie były to chwile sprzyjające zapamiętywaniu doznań kulturalnych, szukałam w ślepo.Wesele w Atomicach nie, sztuki też nie, co to mogło być? Nie znalazłam do tej pory, ale jedno z owych opowiadań muszę streścić, bo inaczej nikt mnie nie zrozumie.Było to o kościelnym, który miał dwanaścioro dzieci i dzielił się nimi z żoną tak, że ona brata troje najmłodszych, on brał troje starszych, a reszta była puszczana samopas.Do księdza dotarły plotki, jakoby w sąsiedniej wsi wybuchł straszny skandal i ów kościelny został tam wysłany dla zasięgnięcia informacji.Zabrał ze sobą troje przydzielonych dzieci, jedno niósł na karku, a dwoje prowadził za ręce i od razu powiem, że nie w dzieciach clou.Dotarł do zaprzyjaźnionego kościelnego z sąsiedztwa i dowiedział się, że wracające z kościoła baby wpadły do potoku, bo lód się pod nimi załamał, zimno było oczywiście, więc w najbliższej gospodzie ludowej rozdziały się z wierzchnich kiecek i suszyły przy ogniu.Ktoś krzyknął: „Pali się!” i baby, jak stały, powylatywały na zewnątrz takie rozdziane, od czego zrobił się skandal.Miejscowy kościelny posiadał stary szapoklak.W trakcie udzielania wieści dzieci przybyłego kościelnego bawiły się tym szapoklakiem w ten sposób, że siadały na nim, a potem z zachwytem czekały, aż pyknie, wracając do formy.Zatem” miejscowy kościelny dał im ten szapoklak w prezencie i przybyły kościelny ruszył w drogę powrotną.Szapoklak włożył na głowę, bo było zimno.Po drodze dogoniła go była dworska kareta, obecnie powóz z PGR–u.Na koźle siedział były strzelec, obecnie woźnica, w środku zaś siostrzeniec, ciotka i wuj.Kierownikiem PGR–u był chyba siostrzeniec.Zatrzymali się, strzelec–woźnica zlazł i podszedł do kościelnego.— Państwo chce polować — rzekł.— Chodź, bedziem nagonka.— Przecie tera czas ochronny — zdziwił się kościelny.— A tam — odparł strzelec–woźnica.— I tak nic nie ustrzelą, bo pijane.Staniem za krzakiem, potem wylecim z krzykiem na sosze i powiemy, że zwierzyny nie było.Kościelny się zgodził, weszli do lasu i stanęli za krzakiem
[ Pobierz całość w formacie PDF ]