[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Trwali tak w długim pocałunku, dopóki za drzwiami nie dało się słyszeć chrząkanie karczmarza.Wtedy Kania wypuścił z objęć dziewczynę, która głęboko zaczerpnęła powietrza w płuca.Ponieważ działo się to wobec wszystkich, uderzyła go lekko po twarzy, ale wyglądało to więcej na pieszczotę.Zjedli obfite śniadanie i pożegnawszy się przyjaźnie z szarzejącym w mroku gościńcem, z którego wkrótce zeszli, pomaszerowali brzegiem lasu.Po godzinie ujrzeli z daleka wieże kościołów i zatrzymali się.- Teraz sobie odpoczniemy i wypijemy trochę na rozgrzewkę.Pociągnęli uczciwie z manierek i zapalili papierosy.Słoweniec radził wejść do miasta w pojedynkę, ale Kania, patrząc na widoczne z oddali dachy domów, orzekł, że lepiej będzie przeczekać cały dzień w lesie, niż wchodzić teraz do miasta, gdzie możliwość spotkania żandarmów jest bardzo prawdopodobna.Siedzenie w lesie wydało się jednak Haberowi stratą czasu.- Trzeba nam było lepiej siedzieć w karczmie.- Wszędzie się pętają, to mogliby i do karczmy zajrzeć.Nie kijem go, to pałką.- Zdaje mi się, że jeśli wmaszerujemy takim oddziałkiem, nikt nas nie zaczepi - zauważył Słoweniec.- Dobrze, a co dalej? Gdzieś musimy pójść, nie?Nie było innego wyjścia, jak siedzieć w lesie do wieczora.Weszli głębiej i zaszyli się w gęstwinę.Kiedy pozdejmowali z siebie plecaki i rozłożyli na ziemi koce, Baldini i Hładun nazbierali gałęzi i rozpalili ognisko.Otoczyli wesoło trzaskający, ciepłodajny ogień i leżąc rozmawiali.Przed południem z zarośli wyłonił się jakiś obdartus z pałką w dłoni i na widok ognia i siedzących żołnierzy zatarł ręce.Przez chwilę patrzył na nich jakby nieufnie, ale na gest Kani podszedł do ognia.- Dezerterzy? - zapytał po niemiecku.- A ty?Przybyły odłożył pałkę i usiadł.- Macie coś do zjedzenia?Hładun wyjął z plecaka chleb i paprykowaną słoninę, zakupioną w karczmie.Obdartus zaczął pochłaniać jedzenie z taką samą żarłocznością, jaką w nocy okazał Słoweniec.- Dokąd idziecie?- Do miasta.Baldini poczęstował go łykiem rumu i niepodobny do człowieka dezerter zaczął im opowiadać swoje dzieje.Krył się w lasach już trzeci miesiąc; przehandlował na jedzenie mundur i wszystko, co przedstawiało jakąkolwiek wartość.Ostatnio żył surowizną oraz jagodami i ptakami, jakie udało mu się złowić.Był to Niemiec ze Styrii, kraju wyjątkowo patriotycznego.Do dezercji skłoniły go szykany jakiegoś oficera na froncie włoskim; pieszo przekradł się aż do Węgier, skąd chciał powędrować w swoje rodzinne strony.Namawiali go do pójścia z nimi do stacji zbiorczej, ale Niemiec stanowczo odmówił.Prosił tylko, żeby mu zostawili trochę jedzenia i tytoniu.Niedola tego człowieka, żyjącego jak zwierzę, zrobiła na nich silne wrażenie, podzielili się więc z nim posiadanymi zapasami żywności.Ponadto Kania dał mu dwadzieścia koron i swoje stare spodnie, Baldini zaś ofiarował koc i manierkę rumu.Każdy obdzielił go, czym mógł.Dezerter dziękował ze łzami w oczach.- Porządne z was chłopy, Bóg wam nagrodzi.Posiedział trochę przy ogniu i powstał.Owinął w koc otrzymane zapasy i związawszy go sznurkiem założył na ramiona jak plecak.- Dokąd teraz pójdziesz? Niemiec wskazał ręką na zachód.- Do domu.- A jak znajdziesz drogę?- O to nie ma zmartwienia; orientuję się po słońcu i mchu na drzewach.Zresztą zawsze kogoś się spotka, albo takiego jak ja wędrowca, albo jakąś poczciwą babinę, i objaśnią.W nocy mogę sobie dojść do szosy i zobaczyć, gdzie jestem.Za dwa tygodnie będę już w swoich stronach.Bóg wam zapłać za pomoc, chłopcy! Życzę powodzenia.Przyłożył dłoń do czapki bez daszka i wszedł w gęstwinę.Słoweniec z Szökölönem poszli na poszukiwanie kartofli i po półgodzinie wrócili z pełnym plecakiem.Szökölön wydobył z kieszeni zawiniątko z solą.- Dostałem to od jakiegoś chłopczyka.Powiada, że jego tata zginął na wojnie, i pobiegł z pola do domu po mamusię, bo mu stryjka przypomniałem.Kazałem mu przynieść soli i przyniósł.Zaraz sobie napieczemy.Dawno już takich dobrych rzeczy nie jadłem.Piekli kartofle w popiele i.paląc papierosy rozmawiali.Kiedy zostały upieczone, zajadali je popijając rumem i winem.Tak zeszedł im czas do zmierzchu.Włożyli plecaki, zasypali ogień piaskiem i wyszli z lasu.Brzegiem szosy doszli do przedmieścia i tam zatrzymali się.Jakiś starszy obywatel wskazał im drogę do stacji zbiorczej i opowiedział o pożarze.- Szkoda, że się cała buda nie spaliła… złodziejskie gniazdo.Kania postanowił, że do stacji wejdą pojedynczo i będą się szukali koło kuchni, gdzie - jak przypuszczali - panuje największy ruch.STACJA ZABŁĄKANYCH DUSZPo spaleniu się kancelarii w komendzie stacji zbiorczej zapanował chaos.Koszary były zapełnione ludźmi, o których nie wiadomo nic więcej ponad to, że chcą jeść.Starzy bywalcy opowiadali sobie, że pożar był bardzo na rękę panu komendantowi i reszcie oficerów, gdyż za jednym zamachem uwolnił ich od jakiejkolwiek odpowiedzialności za systematyczne okradanie skarbu państwa
[ Pobierz całość w formacie PDF ]