[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Widzę własne ręce, widzę kupkę zwęglonego papieru u moich stóp, widzę stół, na którym stoją laptop i szkieletowy skaner.Widzę też ciemny zarys drzwi dokładnie naprzeciwko.Biegnę do stołu, zgarniam laptopa, chwytam również skaner – zgniatam karton w objęciach – i rzucam się do tych drzwi.Nie wiem, dokąd prowadzą – do fasoli w puszkach? – ale teraz słyszę głosy, w liczbie mnogiej.Palcami dosięgam klamki.Wstrzymuję oddech – proszę, proszę, niech nie będą zamknięte na klucz – i naciskam.Biedny udręczony Puszek McFly nigdy nie czuł takiej ulgi jak ja, kiedy drzwi ustępują.Wślizguję się do środka i zamykam je za sobą.Po drugiej stronie znowu jest ciemno.Na chwilę zamieram w bezruchu, trzymając przed sobą nieporęczny ładunek, przywierając plecami do drzwi.Zmuszam się, żeby oddychać płytko; błagam moje chomikowe serce, żeby zwolniło.Za sobą słyszę rozmowy i odgłosy kroków.Drzwi nie są szczelnie wpasowane w kamienną framugę; trochę jak w kabinach toaletowych, niezapewniających dostatecznej prywatności.Ale dzięki temu mogę odłożyć skaner, rozpłaszczyć się na gładkiej, zimnej podłodze i wyjrzeć przez półtoracentymetrową szparę pod drzwiami:Czarne szaty napływają do Czytelni.Naliczyłem co najmniej dziesięć, a kolejne schodzą po schodach.Co się dzieje? Czy Deckle zapomniał sprawdzić datę w kalendarzu? Czy nas zdradził? Czy dzisiaj odbywa się doroczny zjazd?Siadam prosto i robię pierwszą rzecz, którą należy zrobić w sytuacji zagrożenia, czyli wysyłam wiadomość tekstową.Nic z tego.Telefon wyświetla: BRAK ZASIĘGU, nawet kiedy staję na palcach i macham nim pod sufitem.Muszę się schować.Znajdę jakąś kryjówkę, zwinę się w kłębek i zaczekam do następnej nocy, żeby się wymknąć.Pozostaje kwestia głodu i pragnienia, i może wizyty w toalecie… ale nie wszystko naraz.Oczy mi się znowu przyzwyczajają do ciemności.Kiedy obracam głowę, promień latarki zatacza szeroki łuk i widzę kształt pomieszczenia.To mały pokoik z niskim sufitem, zapełniony przez jakieś ciemne przedmioty, ustawione ciasno i połączone ze sobą.W mroku wyglądają jak dekoracje z filmu science fiction: metalowe żebrowania o ostrych krawędziach i długie rury sięgające do sufitu.Nadal wymacuję drogę przed sobą, kiedy od drzwi dobiega lekkie szczęknięcie, które znowu zmienia mnie w chomika.Umykam w głąb pomieszczenia i kucam za jednym z czarnych przedmiotów.Coś szturcha mnie w plecy i kołysze się, więc przytrzymuję to ręką… żelazny drąg, boleśnie zimny i śliski od kurzu.Czy mogę walnąć tym drągiem czarną szatę? Gdzie mam go walnąć? W twarz? Nie wiem, czy potrafiłbym walnąć kogoś w twarz.Jestem łotrzykiem, nie wojownikiem.Ciepłe światło wpada do środka i widzę sylwetkę obramowaną przez framugę drzwi.Sylwetka jest okrągła.To Edgar Deckle.Wchodzi z szuraniem i chlupotem.Niesie mop i wiadro, które trzyma niewygodnie jedną ręką, macając drugą po ścianie.Rozlega się niskie brzęczenie i pomarańczowe światło zalewa pokój.Krzywię się i mrużę oczy.Deckle zachłystuje się, kiedy widzi mnie skulonego w rogu, z żelaznym drągiem wzniesionym niczym jakiś gotycki kij baseballowy.Oczy mu się rozszerzają.– Miałeś już wyjść do tej pory! – syczy.Postanawiam nie przyznawać się, że zatrzymali mnie MOFFAT i PENVMBRA.– Było bardzo ciemno – mówię.Deckle odstawia mop i wiadro ze stuknięciem i chlupnięciem.Wzdycha i ociera czoło rękawem czarnej szaty.Opuszczam drąg.Teraz spostrzegam, że przykucnąłem obok wielkiego pieca; drąg to żelazny pogrzebacz.Rozglądam się i nie widzę żadnej fantastyki naukowej.Otaczają mnie prasy drukarskie.To uchodźcy z różnych epok: stary monotyp najeżony dźwigniami i pokrętłami; szeroki, ciężki cylinder osadzony na długiej prowadnicy; i coś prosto z garażu Gutenberga – masywny, sękaty blok drewna z ogromnym korkociągiem sterczącym u góry.Stoją tu skrzynie i szafki.Stoi szeroki, podniszczony stół, na którym rozłożono przybory drukarskie: grube bloki książek i wysokie szpule mocnych nici.Pod stołem piętrzą się szerokie zwoje łańcucha.Piec obok mnie ma szeroką, uśmiechniętą kratę, a z wierzchołka wyrasta mu gruba rura, która znika w suficie.Tutaj, głęboko pod ulicami Manhattanu, odkryłem najdziwniejszą drukarnię świata.– Ale masz to? – szepcze Deckle.Pokazuję mu twardy dysk w pudełku po kartach.– Masz to – dyszy.Szok nie trwa długo; Edgar Deckle szybko odzyskuje opanowanie.– Okay.Chyba jakoś damy radę.Chyba… tak.– Kiwa głową do siebie.– Tylko to wezmę – bierze ze stołu trzy ciężkie, identyczne książki – i zaraz wracam.Siedź cicho.Przyciska książki do piersi i wychodzi, nie gasząc światła.Czekam i oglądam drukarnię.Podłoga jest piękna: mozaika liter, każda głęboko wyryta na oddzielnej płytce.Alfabet pod moimi stopami.Jedna metalowa skrzynia jest znacznie większa od pozostałych.Na wieku widnieje znajomy symbol: dwie dłonie otwarte wysunięte z otwartej książki.Dlaczego organizacje muszą wszystko oznaczać swoimi emblematami? Jak pies obsikujący każde drzewo.Google jest taki sam.NewBagel też taki był.Stękając, obiema rękami podnoszę wieko skrzyni.W środku jest podzielona na przegródki, niektóre długie, niektóre szerokie, niektóre idealnie kwadratowe.We wszystkich leżą małe kupki metalowych czcionek: klockowate trójwymiarowe literki, jakie się układa w prasie drukarskiej, żeby powstały słowa, zdania, stronice i książki.I nagle wiem, co to jest.To jest Gerritszoon.Drzwi znowu szczękają i odwracam się gwałtownie: Deckle stoi w progu z rękami schowanymi pod szatą.Przez chwilę mam pewność, że on tylko udaje, że jednak nas zdradził, że wrócił, żeby mnie zabić.Odwali czarną robotę za Corvinę – może roztrzaska mi głowę prasą Gutenberga.Ale jeśli planuje sprzedawcobójstwo, dobrze się maskuje: twarz ma otwartą, przyjazną, konspiracyjną.– Dziedzictwo – mówi, pokazując skrzynię z Gerritszoonem.– Wspaniałe, hę?Podchodzi spacerowym krokiem, jakbyśmy spędzali tu czas na rozrywkach głęboko pod ziemią, schyla się i przegarnia czcionki okrągłymi różowymi palcami.Wyjmuje maleńkie „e” i podnosi do oczu.– Najczęściej używana litera alfabetu – oznajmia, obracając i oglądając czcionkę.Marszczy brwi.– Porządnie zniszczona.Przez skały w pobliżu przejeżdża metro i cały pokój klekocze.Czcionki Gerritszoona brzęczą i podskakują; schodzi mała lawina „a”.– Niewiele tego jest – zauważam.– Zużywają się – wyjaśnia Deckle, wrzucając „e” z powrotem do przegródki.– Niszczymy litery, ale nie możemy zrobić nowych.Straciliśmy oryginały.Jedna z wielkich tragedii naszego stowarzyszenia.– Podnosi na mnie wzrok.– Niektórzy uważają, że jeśli zmienimy krój pisma, nowy codex vitae będzie nieważny.Uważają, że powinniśmy zostać na zawsze przy Gerritszoonie.– Mogliście trafić gorzej – odpowiadam.– To chyba najlepszy…Z Czytelni dochodzi hałas: dzwonek dźwięczy wesoło i budzi długie, przeciągłe echo.Oczy Deckle’a rozbłyskują.– To on.Pora iść [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • lunamigotliwa.htw.pl
  •